RPG@UG: Forum Gier Fabularnych Uniwersytetu Gdańskiego
 
Witamy, Gość. Zaloguj się lub zarejestruj.

Zaloguj się podając nazwę użytkownika, hasło i długość sesji
Aktualności: Dead but dreaming
 
Strony: [1]   Do dołu
  Drukuj  
Autor Wątek: Dziedzic  (Przeczytany 1421 razy)
0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Jovaen
Wszechwybraniec
Ulubieniec Chaosu
*********
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 459


To ja jestem RPG-UG


Zobacz profil
« : Styczeń 12, 2011, 13:10:53 »

Ave!

Z czystej próżności postanowiłem opublikować moje opowiadanie na Forum. Tromm podpowiedział, to i się chwalę Mrugnięcie No OK, to nie tylko próżność... Robię to też i dlatego, że Zamek Drachenfels zamieścił je tylko w .pdf (a bywają ponoć problemy z zarejestrowaniem się/zalogowaniem na portalu), a różniaste inne serwisy hostingowe dla plików najczęściej usuwają rzeczy niepobierane od jakiegoś czasu... Stąd pomysł przerzucenia opowiadania na Forum. W ten sposób, zostanie dla potomnych, dla każdego strudzonego wędrowca, co odwiedzi te Forum Uśmiech

Niezorientowanym przypominam: Opowiadanie Dziedzic mego autorstwa zdobyło I. miejsce w tegorocznym 8. Konkursie Urodzinowym Zamku Drachenfels na najlepsze opowiadanie o tematyce Przewrotność Chaosu.

Wampiry, Chaos, mrok i wieczna noc... Starałem się dobrze oddać klimat mrocznego Starego Świata, i wierzę, że mi się to udało. Lektura wymaga niejakiej znajomości realiów gry, ale da się czytać i bez tego. Możecie potraktować to jako małą wprawkę odnośnie naszych sesji (tak, lektura obowiązkowa) Uśmiech

Opowiadanie jest długie. Trochu się rozpisałem (cóż... 41 stron ). Byłem zmuszony rozdzielić je na dwa posty. Mam nadzieję, że poświęcicie temu dziełku trochę uwagi

Tutaj macie info o konkursie ze strony Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...a tutaj ogłoszenie Konkursu i dyskusja z mojego Forum WarhammerWorld (tak, tam też jestem Jovaenem): http://www.warhammerworld.ugu.pl/viewto … mp;start=0
...a tu ogłoszenie wyników: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0

Byłbym zobowiązany, gdybyście chcieli podzielić się swoimi jakże cennymi komentarzami. Tymi krytycznymi także (a może przede wszystkim - wypatruję ich jak kania dżdżu, w końcu te krytyczne - byle konstruktywne - są najwięcej warte) Mrugnięcie

Jeżeli wolicie poczytać .pdf, zapraszam do pobrania pliku z Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...lub też stąd, bez konieczności rejestracji i logowania: http://www.4shared.com/document/J-PRFZSX/Dziedzic__JA_Lubiski_.html

A tera lecim.


* * *


Dziedzic


* * *


Z przycmentarnej uliczki wychynął cień. Chuda, wymizerowana postać zatoczyła się, a następnie z ochrypłym krzykiem upadła na ziemię. Mężczyzna jął drapać brudną ziemię rękoma, turlając się wte i we wte, jakby w ataku szaleństwa. Z rozcięcia na jego pomarszczonym czole sączyła się krew. Bezzębna usta raz po razie wyrzucały z siebie strumień bełkotliwych słów.
- Księżyce... Księżyce! Mannslieb i Morrslieb... Achhh! Klaus! Klaus!
Z cienia alejki wychynęła druga postać, a za nią jeszcze jedna. Pierwszy z cieni poruszał się niby kukła, niezdarnie i powoli, lecz drugi, okuty w długi płaszcz, szedł wolno, krokiem pełnym dostojeństwa. Nie, on kroczył – rzekłbyś – pieszcząc ciemność i wprawiając cienie w upiorne danse macabre...
Cień w płaszczu podniósł rękę, wskazując na leżącego na ziemi umęczonego szaleńca. Był to gest prosty, nie znoszący sprzeciwu i aż nazbyt wymowny.
Był to wyrok.
Mężczyzna przestał wić się po ziemi i spojrzał na swych prześladowców. Przez moment jakby cień poczytalności i zrozumienia przemknął przez jego twarz. A potem pokraczny cień runął na niego i nieszczęśnik zaczął krzyczeć.
A bliźniacze księżyce patrzyły na tę scenę, dalekie i obojętne.


* * *


Koniec tyczki z zawieszoną na niej pochodnią stukał arytmicznie w ubitą ziemię, gdy młody człowiek bieżył dróżkę przycmentarną. Mdłe światło latarni, zabarwione przez wszechobecną mgłę na zgniłozielony kolor, dawało niewiele pocieszenia młodemu rekrutowi. Nebeldorf był średniej wielkości miasteczkiem w Wissenlandzie, niespełna pięciokroć po sto dusz i dlatego w koszarach były stałe braki w ludziach. Fritz – jako „świeżak” wśród strażników miejskich – wykonywał te najbardziej niewdzięczne posług. Takie jak ta.
Chromolone opijusy, psie juchy, i Klaus i Heinz. Gdzie jeden tam i drugi, pochlały się oba sucze syny, a tera ja mam do koszar targać. Niedoczekanie!
Fritz zmełł przekleństwo. Gniew dodawał mu niejakiej otuchy w tę noc strzyg i upiorów. Vorhexen – Przedwiedźmie – miesiąc przed niesławną Nocą Wiedźm, Hexensnacht, czyli przed nowym rokiem, zawsze obfitował w dziwne wydarzenia. Ostatnimi czasy gadano w Nebeldorfie o tajemniczych ludziach goszczących nocą na cmentarzu, o rozkopanych mogiłach i dziwnych światłach na skraju lasu. Jebane czarowniki, magusy i ich sługi, nic ino oni. Pewnikiem pochwyci się to tałatajstwo chyżo i obłupi ze skóry na miejskim placu, psich synów - na tę myśl pobrużdżoną przez ospę twarz młodziaka wykrzywił paskudny uśmiech. Jedyna cholerna rozrywka w tej przeklętej, zapadłej dziurze jaką był Nebeldorf...
Pierwsze oznaki tego, że coś jest nie tak odnotował, gdy ujrzał leżącą na ziemi latarnię noszoną zwyczajowo przez straż miejską. Obok niej leżał płócienny płaszcz – także opłacony z kiesy dobrego burmistrza miasta. Klaus czy Heinz? I co to ma wszystko...
Nie zdążył dokończyć myśli. Nadchodzący potok siarczystych bluzgów został przerwany przez pochodzące z oddali dzikie wycie. Fritz przełknął ślinę. Chciał wierzyć, że owo wycie mogło pochodzić z gardła jakiegoś zwierzęcia. Psa, może wilka. Chciał, ale nie mógł. To krzyczał człowiek. I nie był to radosny krzyk kogoś, kto spędził miły wieczór zaznajamiając się z kolejnymi antałkami gorzałki.
Był to krzyk agonii, nieludzkiego cierpienia.
Serce Fritza poczęło bić szybciej, gdy adrenalina zaczęła przesączać się do jego krwi, a wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach. Niedaleko, słudzy mrocznych bożków pozbawiali być może życia prostego kmiecia, a on stoi tutaj, skamieniały. Z ciemności przycmentarnej drogi dobiegły po chwili odgłosy szamotania, a potem chore, mokre dźwięki. Ktoś coś pożerał. Coś, lub kogoś.
Fritz stał obok porzuconych utensyliów strażnika, oparty o cmentarny mur. Światło księżyców igrało na jego twarzy, tworząc niezwykłe artystyczne formy, pejzaże złożone ze stężałych mięśni, kropel potu czy głębokich bruzd i śladów po ospie. Właściwie, powinien był uciekać. Powinien ratować skórę – czy może sam coś zdziałać przeciwko – załóżmy – całej bandzie plugawych czcicieli zła? Praca strażnika nie zapewniała może jakiejś szczególnie dostatniej przyszłości, ale była pewna i bezpieczna. O ile człek trzymał się z dala od kłopotów. Miasteczko było spokojne. No i była jeszcze Gerta – wcale wdzięczna dziołcha, ta perspektywa rysowała się dla Fritza nader miło. Ale zdarza się i tak, że specyficzna mieszanka podszytej lękiem ciekawości i poczucia obowiązku pcha człowieka do czynów zgoła niemądrych, licujących z samym instynktem przetrwania.
Młodzieniec przełknął ślinę i mocniej chwycił tyczkę z latarnia. Poprawił pochwę z mieczem. Przypomniał sobie, co w takich chwilach radziła mu babka nieboszczka.
- Sigmarze od Młota, Panie mój, Ty zawsze przy mnie stój...
I z tą dziecięcą modlitwą na ustach Fritz zebrał się w sobie i ruszył wzdłuż muru, a sposób w jakim trzymał latarnię istotnie przywodził na myśl wizerunki Młotodzierżcy ze świątynnych witraży. Jego mięśnie były napięte, ścięgna jak postronki. Ze zbielałych ust wciąż dobywała się bełkotliwa litania. Już niedaleko... Krok, jeden, drugi, jeszcze jeno parę kroków... I oto jest wylot dróżki przy murze cmentarza, na obrzeżach miasteczka, po prawej ręce nekropolia, dalej ściana lasu i góry w oddali, a na ziemi...
- Heinz!
Fritz podbiegł do leżącego na ziemi towarzysza. Wszystko się zgadzało, tam na ziemi to leżały właśnie płaszcz i latarnia Heinza. Mężczyzna był umorusany, obdarty i wyglądał jak nieboskie stworzenie. Leżał twarzą do ziemi, a dookoła jego głowy tężała ciemnoczerwona kałuża...
- Krew? Heinz, druhu, coże ci się stało? Chodźże, na Sigmara, pójdź, zaprowadzę cię do lazaretu przy koszarach... Heinz? Heinz? Sigmarze...
W tym momencie udało się Fritzowi odwrócić Heinza na plecy. Twarz mężczyzny – a raczej truchła człeka znanego jako Heinz – przybrała pośmiertny wyraz najwyższej grozy. Oczy były wybałuszone i przekrwione, usta otwarte w bezzębnym grymasie, zastygnięte w niemym krzyku, a czoło... cóż, resztki czoła tworzyły krwawą mieszaninę strzępów skóry, włosów, kawałków kości i materii mózgu. Fritz cofnął się i jęknął, ostatkiem siły woli powstrzymując się przed zwymiotowaniem.
- Sigmarze w niebiesiech...
A potem kątem oka zauważył jakiś ruch. Z cienia muru wyłoniła się szkaradna postać. Czas zwolnił i Fritz mógł się jej dobrze przyjrzeć. Ta istota musiał niedawno umrzeć. Żywy trup, jak z opowieści starych bab... Powłócząca nogami parodia życia, bluźnierstwo przeciwko naturze i bogom. Twarz potwora pokryta była zaschniętymi resztkami jej ostatniego posiłku – krwią i mięsem. Pod krwawą maską zaświtało znajome Fritzowi lico. Rozpoznał potwora.
- Nie, nie, nie! Klaus! Klaus, Klaus, nie! Sigmarze, ratuj...!
Sigmar nie usłyszał wołania, ale inne, mroczniejsze istoty, owszem.


* * *


Chłop stał w drzwiach swej chaty i gapił się z rozdziawioną gębą na przybysza. Wysokie, skórzane buty do konnej jazdy, długi czarny płaszcza i szerokoskrzydły kapelusz bezbłędnie zdradzały tożsamość nieznajomego. Łowca wiedźm, psia jego mać...
- A dawno to będzie jak kapłani i rycerze Morra tym traktem bieżyli gospodarzu?
Tak było za każdym razem, gdy łowca się odezwał – słowa zamierały w gardle kmiecia, a myśli uciekały z jego głowy, wystraszone obecnością inkwizytora.
- Pytałem, chłopie, jak dawno jechali tą drogą kapłani Morra, boga śmierci. Ile to będzie dni temu? Bo, że musieli tędy jechać, to wiem, i podejrzewam, żeś ich widział. Jechali traktem z Wissenburga.
Jego głos był straszny. Niby srebrny i dźwięczny, piękny nawet, miał w sobie coś takiego odległego... A z drugiej strony – nie przemawiał tonem kogoś, kto zwykł delikatnie obchodzić się ludźmi stojącymi mu na drodze. Nie był to ton kogoś, kto zwykł czekać. Był to ton władczy, nie znoszący sprzeciwu, od razu stawiający adresata wypowiedzi na należne mu miejsce w szeregu.
Srebrna głownia rapiera ogólnie dokładała się do wrażenia wywieranego przez łowcę.
Słowa przecięły mętną ciszę poranka. Ku niepomiernemu zdziwieniu kmiecia, słowa te dobywały się z jego gęby.
- A dyć panie, będzie to ze dni kilka... Dwa świtania, o ile dobrze pomnę.
Inkwizytor przechylił głowę, jakby trawił zdobyte informacje. Jego oczy świdrowały chłopa, wwiercały się w jego czaszkę. W końcu odparł – Dobrze. A ten szlak to do Nebeldorfu wiedzie, czy tak?
- Tak... panie...
- A prosto wiedzie, aby?
- Tak, panie...
- A ile stąd drogi trzeba przebyć, aby do Nebeldorfu dotrzeć?
- Ze dwie noce, panie. Z popasem licząc. To jest... Od dzisiaj jakoś muszą oni być już na miejscu. – Tutaj kmieć postanowił błysnąć intelektem – Tako mnie się zdaje.
- „Tako mnie się zdaje”... To wiem, chłopie, chyba że za głupca mnie macie... – W stalowoszarych oczach wiedźmołapa zabłysły groźne ogniki. – Gadaj lepiej, nie jest wam groźno tutaj, tak samemu mieszkać? Częstokołu nawet nie macie, rzadkość w dzisiejszych czasach...
- Panie... Nie, panie... to spokojne ziemie, od zawieruchy z północy odległe. Lasy spokojne. A jeno w kupę się zbijamy, jak zielone z gór zejdą, panie, ale i to nie często.
- A księżna dobra? Nie ciśnie was za bardzo?
- Nie, panie, nie. Niechby i dobra, najukochańsza pani nasza von Liebowitz ze sto lat żyła, tak nam pod nią jest dobrze.
On wie, że kłamię – przemknęło chłopu przez myśl – Von Liebowitz to suka, jak i cały jej dwór jednako... Czego on tu, do kroćset, szuka i co tak węszy, przybłęda przeklęty?
- A dzieciaczki zdrowe? A trzoda? Nic dziwnego się nie dzieje? Nic nienaturalnego?
Przez moment grymas strachu ściągnął twarz kmiecia. Tu mnie ma. Już otwierał gębę, by coś odrzec, lecz przeszkodziło mu kwilenie niemowlęcia z głębi izby. Dziwne to było kwilenie.
Łowca rzucił do cna przerażonemu chłopu triumfujące spojrzenie, po czym przez drzwi. Izba była ciasna i zagracona. Biednie było, duszno i ciemno, zalatywało smrodem z pobliskiego chlewika sąsiadującego z izbą mieszkalną przez ścianę. W kącie stała prosta drewniana kołyska. Chłopka równie przerażona jak jej mąż rzuciła się do stóp łowcy.
- Nie, panie, proszę... – Jej brzydką twarz raz po raz wykrzywiał paroksyzm strachu. – Panie, nie...
Ale łowca czarownic jej nie słuchał. Zdecydowanym ruchem stanął nad kołyską i odgarnął sztywny z brudu koc okrywający oseska. Dziecię płakało. Wstrzymał oddech, gdy je kontemplował.
- Oczywiście... Przemienieniec... Mutant. Okłamaliście mnie, gospodarzu
- Ależ panie, nie, to nie tak, nie rozumiecie... – Podbiegł do niego przerażony kmieć
- Ależ rozumiem doskonale. Wyczułem tu smród zepsucia. Ten dom jest skażony. I ja go oczyszczę.
Chłopka u jego stóp płakała, szlochała spazmatycznie. Dziecko dzieliło z matką swą skargę na świat. Jego kwilenie łączyło się w bolesnym unisono z zawodzeniem kobiety. Wiedźmołap dobył miecza. Ostrze rapiera zabłysło ponuro w mroku izby. Ze zduszonym krzykiem matka powstała i rzuciła się na łowcę. Ten nawet na nią nie spojrzał. Silnym ciosem na odlew powalił kobietę na podłogę. Kmieć doskoczył do swej połowicy, lecz było już za późno.
To było proste, brutalne cięcie. Ostrze rapiera weszło w miękkie ciałko dziecka niby w masło. Niemowlę przeraźliwie zakwiliło, nie, zaskrzeczało wręcz swym cienkim głosikiem, ile sił w małych płucach. Łowca pchnął mocniej po czym uniósł swoją broń. Nadziane dziecko wiło się i przebierało rączkami i nóżkami, a na ostrze rapiera sączył się z wolna struga ciemnej krwi. Łowca podszedł do drzwi chaty i przyjrzał się swemu dziełu w świetle dnia.
Mutant, odszczepieniec... Bachor był odstręczający. Jego skóra miała zgniły, siny odcień, jak u zepsutego owocu. Główka była jakby nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciałka i niekształtna. Prawą stronę jego korpusu pokrywały ohydne, pomarańczowe guzowate narośle. Łowca z obrzydzeniem strząsnął potworka z miecza. Mały już nie żył. W kącie izby chłop podtrzymywał swą kobietę. Ta nie płakała już, ani nie szlochała, lecz wyła, krzyczała, bełkotała. Jej twarz była czerwona i spuchnięta od płaczu i emocji, wykrzywiona w grymasie bezradności, mokra od łez, które nie miały końca. Wiedźmołap przekopał małe truchło do izby, po czym podszedł do przerażonych chłopów.
- Dlaczego... dlaczego, panie...? Dziecię jedyne... Dziecię najdroższe... Dlaczego...? – tylko tyle był w stanie dobyć z siebie kmieć.
- Albowiem twoja krew jest brudna, chłopie – odparł inkwizytor. – I krew tej dziewki takoż. Ale dziś bogowie wam mnie zesłali. Dopilnuję, żebyście oczyszczeni zostali.
Po czym odwrócił się i wyszedł z izby. W drzwiach obejrzał się i rzucił cicho – Uciekać nie radzę... Nie chcielibyście mieć mnie na karku.
Chłop nie odpowiedział. Nie był w stanie. Na jego rękach kiwała się żona, łkając cicho, gdy minęła pierwsza fala histerii. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, a łowca czarownic wrócił. Trzymał w ręku garść pochodni, dobytych z juków przytroczonych do siodła jego konia. Jedna z pochodni płonęła.
- Ostańcie w środku. To przyniesie wam wybawienie, waszym skażonym ciałom i duszom. Tak będzie lepiej, i dla świata i dla ludzi czystej krwi.
Choć jego żona wciąż była pogrążona w katatonii, kmieć spostrzegł co się święci. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Ale bezsilność obezwładniła jego członki. Bezsilność zrodzona ze strachu. Płomienie tutaj, albo ostrze rapiera tam... Tylko tyle pozostawiono mu wyboru. Łowca czarownic przytknął żagiew do powały chałupy, a ta od razu zajęła się żywym ogniem. Choć chata miała kamienne fundamenty, była kryta słomą i miała drewniane wykończenia, więc wszystko nie powinno potrwać zbyt długo... Inkwizytor zmówił krótką modlitwę do swego boga. I zamknął drzwi chałupy.

Stał na podwórzu tak długo, aż był pewien, że nikt w środku nie mógł przeżyć tego ognistego piekła. Od ognia zajęły się także pobliskie zabudowania – chlewik, spichlerz, szopa. Stał tam, milczący i patrzył w żarłoczne płomienie. To budziło wspomnienia... Łowca odwrócił się i osiodłał swego kasztanowatego wierzchowca. Sprawdził swe juki, po czym wyruszył. Nie oglądał się za siebie. Do Nebeldorfu nie było daleko. Zatopił się w rozmyślaniach nad płomieniami. I nad grzeszną radością jaką ze sobą niosą.
Złoty amulet z symbolem miecza na tle tarczy słonecznej błyszczał ponurym szkarłatem w łunie powstałej od płonącego gospodarstwa.


* * *


- Co?! Chromolony wiedźmołap?! Solkanita, na dodatek?!
- Tako gadają, mości panie.
Hans Bauermann, burmistrz Nebeldorfu, opadł ciężko na swe siedzisko. Westchnął.
- Kiedy?
- Wczoraj, po południu, zoczył żem ślady jego poczynań, Müllerów chałupę spaloną, ich samych takoż spalonych. Co koń wyskoczy jechałem do was, po drodze u węglarzy i leśników języka zasięgając. Wszyscy widzieli – łowca czarownic ze znakiem Solkana na piersi. Powinien jutro, skoro zaświta, zawitać w progi nasze.
Bauermann nie pytał, jakim cudem strażnik dróg osiągnął Nebeldorf w jakieś pół doby z hakiem... Wiedział, że tacy jak on znają liczne dróżki i sekretne ścieżyny leśne, które mogą znacząco skrócić podróż... a ten strażnik wyglądał na szczególnie zdrożonego. I miał ku temu powody. Pojawienie się łowcy czarownic, wyznawcy obłąkanego bóstwa zemsty i kary, w tak trudnym okresie jak dni poprzedzające Hexensnacht zwiastowało kłopoty... Duże kłopoty.
- Przedwczoraj straciliśmy trzech ludzi ze straży miejskiej – podjął burmistrz. – Trzech, strażniku! Dobrego starego Klausa, Heinza i młodzika Fritza. Dzisiaj dowiaduję się, że cholerny wiedźmołap puścił z dymem gospodarstwo nieopodal, dobrych kmieci wędząc, niby ryby... Dobra to była rodzina, ci  Müllerowie, powiadam ci. A i wczoraj – co zapomniałbym dodać – sprowadza się do miasta grupa rycerzy Morra i kapłan z rozkazami z samego Wissenburga. I to wszystko w przededniu Nocy Wiedźm. To za dużo na jedną umęczoną głowę, Ulli, za dużo, powiadam!
Nieoczekiwana poufałość nie uszła uwadze przepatrywacza. Zawsze tak było – stary Bauermann był w gruncie rzeczy dobrym człekiem, ino musiał przedtem wygadać, co mu na wątrobie leży. A leżało sporo. W takim przypadku, przez lata utwierdził się Ulli, najlepiej było milczeć. W końcu burmistrz się przełamał. Odchylił się w krześle i ciężko westchnął.
- A niech to wszystko czorty porwą. Jesteście strażniku zmęczeni, jak widać, to i poczywajcie. Do stanicy straży miejskiej się udajcie, tam was przyjmą, koniem się zajmą, a i napitku nie poskąpią. Martwy nie przydasz się nam na nic, Ulli.
Bauermann dobył się z siebie wymuszony odgłos sugerujący, jakoby właśnie powiedział coś wielce zabawnego. Przepatrywacz zwany Ullim tylko skłonił głowę, nałożył kapelusz i marszowym krokiem opuścił izbę burmistrza. Ten przez chwilę bił się z myślami, po czym wstał i podszedł do okna. Widok z pierwszego piętra domu rządcy nie był imponujący. Nebeldorf nie był okazałą mieścinę, a co niektórzy gadali, coby ciążyła nad nim niby klątwa, fatum jakoweś. Domki okolicznych kupców i straganiarzy i jedna karczma – Pod Parującym Kielichem – chyliły się, jakby ku upadkowi. Było szaro, ponuro i zimno. I mglisto. Tak, mgła... Nebeldorf znaczyło tyle, co „Wioska Mgieł” – i była to wielce adekwatna nazwa. Mlecznobiały opar już teraz snuł się między budynkami, a była to jeno poranna mgiełka – wieczorami było tylko gorzej. Być może to właśnie było owo fatum – wszechobecny zapach mgły, niosący zapach wilgoci. rozkładu i zepsucia – ten zapach przenikał każdy zakątek Nebeldorfu i każdego jego mieszkańca. Burmistrz otworzył okiennice. Do izby, wraz z zapachem mgły wlał się chłód poranka. Było to Przedwiedźmie, Vorhexen, kilka dni przed Hexensnacht, czyli niesławną nocą duchów i upiorów – nowym rokiem, Nocą Wiedźm. Śnieg praktycznie już stopniał, ale chłód zimy trzymał mocno i nie chciał odpuścić. Teraz to było dla Bauermanna dobre, ożywcze. Pozwoliło rządcy oczyścić głowę i poukładać w niej myśli. I przygotować się do nowych starć... Z samego rana miał go wizytować...
Delikatne pukanie przerwało jego rozmyślania. O wilku mowa. Bauermann odwrócił się i krzyknął – Wejść!
Mężczyzna, który stanął w drzwiach był średniej budowy i takiegoż wzrostu. Jego postać skrywały długie czarne szaty, odznaczał się na nich jedynie emblemat białej świecy. Właściwie, ciężko było określić jego wiek. Twarz miał nieomal chłopięcych kształtów, lecz była ogorzała i zmęczona. Jego głowę okalała burza czarnych jak smoła falujących włosów. Tileańska krew? - przemknęło burmistrzowi przez myśl. Gdzieniegdzie było widać na jego włosach pasemka siwizny. Wygląda na to, że ten człek widział więcej, niźli się zda na pierwszy rzut oka... Gdy się odezwał, jego głos okazał się – na przekór fizjonomii – niski i chropawy, a mówił bardzo cicho.
- Witajcie, cny burmistrzu. Jam jest Sigvald, kapłan Morra z Bractwa Całunu, ze specjalnego poruczenia samego Wielkiego Mistrza Bractwa, Bassiano Dutry. Długą drogę przebyłem, z kapituły naszej w Siegfriedhofie w Stirlandzie i przez Wissenburg, ażeby ulżyć temu miastu w kłopotach jego.
- I ja was witam, w bogów wszelakich imieniu, wielebny Sigvaldzie. Dawnoście to w miasteczku zlądowali? I jak podróż przebiegła?
- Z woli Morra, spokojnie. Dobrą straż mi przydzielono z kapituły, dziesięciu przednich rycerzy z Zakonu Kruka. Wczoraj żeśmy przybyli, gdy ku horyzontowi słońce się chyliło. Raczcie wybaczyć, żem pierwej do was nie zawitał... Po nocy spokoju burzyć nie chciałem.
Bauermann skrzywił się na dźwięk słowa „sen”. Akurat tego mu ostatnimi czasy brakło.
- I zgaduję, że wiecie co nas trapi, ha?
- Cały północny Wissenland huczy od plotek, alem nie zwykł dawać im wiary. Mam już pewne przesłanki co do tego, co nawiedza Nebeldorf. Musicie przeto zrozumieć wagę misji mej. Bractwo przywiązuje do niej wielką wagę.
- Przesłanki, przesłanki... A ja się pytam, wielebny Sigvaldzie, wprost – dlaczego Bractwo? Dlaczego nie zostawić tego w rękach Zakonu Całunu?
Sigvald uśmiechnął się. Takiego pytania się spodziewał.
- Przeszło dwudziestu kmieci stąd i z najbliższych okolic zaginęło w ciągu mijającego miesiąca. Na cmentarzach znajdywane są rozkopane mogiły. Ludzie nocami widzą w lasach i na polach dziwne światła. Wieszczów nękają mroczne sny i wizje. Zbliża się Hexensnacht, burmistrzu, święta noc nie tylko dla prawowiernej trzody Boga Śmierci. Wybaczcie, ale możemy spodziewać się najgorszego – czasy są tak niespokojne... A co robi ojciec Ruprecht, najbliższy w promieniu wielu mil członek Zakonu Całunu? Nie wzywa łowców czarownic, nie daje znaku archikatedra w Luccini, czy choćby wielkiej świątyni altdorfskiej... Nie, ojciec Ruprecht nocami barykaduje się w świątyni i wznosi modły za tych, co giną. Pobożność ta wielkiej jest godna pochwały... Ale kiedy do czynów przychodzi – Bractwo Całunu winno wkroczyć.
Burmistrz mimo woli przytaknął. Już zaczynał lubić przybysza. W jednej chwili porzucił on swój staroświecki, flegmatyczny ton i przeszedł do konkretów. Takich ludzi potrzebował Nebeldorf.
- Jednakże... Cóż, Bractwo Całunu i Zakon... – podjął Bauermann ostrożnie dobierając słowa – cóż, nie darzycie się afektacją przesadną. Obawiam się, iż mimo słów waszych, ojciec Ruprecht może stanowić pewnego rodzaju... przeszkodę?
- Już nie. – Przybysz sięgnął za poły szaty i podał burmistrzowi jakieś papiery. – Czytajcie.
- Glej nietykalności... od Jego Wysokości Albericha Haupt-Anderssena, Elektora Stirlandu... Jak i rozkazy od samej księżnej Emmanuelle von Liebowitz, naszej Najjaśniejszej Pani na stolcu wissenlandzkim... Mocarnych macie sprzymierzeńców, kapłanie.
- Czasy mroczne, burmistrzu. Rozmawiajmy bez ogródek. Na północy wciąż trwa zawierucha po niesławnej wielkiej wojnie, Burzą Chaosu zwanej – na dźwięk tych słów Bauermann uczynił znak Młota. – W powietrzu wisi wojna domowa, ludzie bez domów i jedzenia, a i grabieżcy z Północy pola nie dali. A teraz ciemność zbiera się i na Wissenlandem, co nie doświadczył cierpień wojny. Mrok promieniuje też na Stirland, Reikland... na całe Imperium. Powiedzcie mi, co wiecie o po trzykroć przeklętych Dzieciach Nocy, o wąpierzach?
Burmistrz zbladł, a jego skóra w jednej chwili przybrała odcień bieli, jakiego nie uświadczysz nawet na tynku jego chałupy.
- Na Sigmara, Taala, Rhyię i na wszelakich bogów... Niewiele mi wiadomo, tyle ino co z klechd i z podań. Ale... był żem ja ongiś w Stirlandzie, tam mieszkałem. I tyle wiem, że są i że się plenią. Ale nie wierzyłem, że są i tutaj, w Wissenlandzie...
- Mądrzyście, burmistrzu, ale czasem lepiej, jak człek nie wie o wielu sprawach. – Sigvald uśmiechnął się blado. – Zepsucie sięga dalej, niźli wzrokiem możemy sięgnąć – Bractwo wie o tym najlepiej. Taka jest waga mego posłannictwa.
- Ale dlaczego do mnie z tym przybywacie? Dlaczego onych glejtów, papierów, ojcu Ruprechtowi nie pokażecie?
- Padło na was, bo plotki szybko się rozchodzą, a tego nie chcemy. Wielce delikatna to materia. Nie możecie dopuścić, by lud w panikę wpadł, czy w mym śledztwie wadził. Waszym zadaniem będzie dopilnować, by tak się nie stało. Ukręcajcie głowę każdej pogłosce, każdemu wichrzycielowi. Nie wątpię, iż wrogowie mogą próbować zasiać ziarna zwątpienia w ludziach. Wiele razy tak czynili.
- Sądzicie, iż... – burmistrz zniżył ton głosu – iż to może być ojciec Ruprecht...?!
- Tylko Morr będzie sądzić każdego podług myśli i uczynków jego. Chcecie znać me zdanie? Może coś jest na rzeczy, być może, lecz i możliwe jest, iż jest on zwykłym głupcem. Języka zasięgnąłem. Ludzie mają niepochlebne zdanie o nim. Ponoć kiep z niego, gadają, nepot i sybaryta... ale z każdej strony może paść zdradziecki cios. Chaos przybiera różne postaci. Tego uczy nas Bractwo Całunu.
Bauermann mimowolnie skrzywił się słysząc tak niepochlebne słowa o – jakby nie było – jednym ze świętych mężów Nebeldorfu, zaraz po kapłanie Taala i Rhyi. Choć nie mógł się nie zgodzić z tymi opiniami. A zagrożenie, jakie malował Sigvald może okazać się nieporównywalnie większe od gniewu lokalnego kapłana.
- A więc rozumiem... – Burmistrz usiadł, po raz pierwszy od początku rozmowy. – Rozumiem, czego żądacie ode mnie. Straż miejska i pachołkowie do waszej nieograniczonej dyspozycji będą, skreślę zaraz pisma stosowne. Co do ojca Ruprechta – cóż, nawet ja niewiele mam władzy nad nim i jego poczynaniami, więc to będziecie musieli załatwić we własnym zakresie. Ale powiedzcie, ino szczerze – a co jeśli zło, co ujawni się podczas Hexensnacht będzie potężne, mocniejsze nawet, iżbyście wy mu podołali?
Na te słowa Sigvald podszedł bliżej biurka burmistrza. Pochylił się i spojrzał mu w oczy.
- Na tę jak i na każdą inną ewentualność gotowym być trzeba. Już dzisiaj pocznij wznosić modły do swoich bogów i dobrym przykładem świeć. W godzinie próby w ich rękach spoczywa nasze ocalenie... a po śmierci Morr oceni każdego, podług zasług i przewin jego.

Wizyta u ojca Ruprechta – zgodnie z oczekiwaniami – niewiele wniosła do śledztwa Sigvalda. Stary pasterz Ogrodów Morra był równie pusty w środku jak beczka, taka co to nie porusza się, ino toczy  – i równie wielki, spasły jak tuczny wieprzek, rzekłbyś. Dwaj kapłani siedzieli w komnacie Ruprechta przylegającej do niewielkiej świątyni Boga Śmierci. Komnata i jej wystrój były tak bogate, na ile tylko pozwalała surowa reguła Zakonu – już w tym aspekcie ojciec Ruprecht ocierał się o miano heretyka. Tłusty głupiec trzymał w ręce pisma Sigvalda i spoglądał na nie taksującym wzrokiem.
- Hm, hm... Glejty od elektorów, hm... Ja to szanuję, ale mówię wam – z tego wszystkiego więcej złego wyjdzie niźli dobrego. Mówicie: strzygi, wąpierze? Nigdy żem ja w swym życiu takowych nie spotkał, a okolica nader spokojna. Te zaginięcia – zbiegostwo może? Światła w lesie, hm... babskie gadanie. Rzeknę raz jeszcze – reki mrocznych bożków w tym nie widzę, a jeżeli coś tu jest niewłaściwie, to to, że Bractwo Całunu węszy dookoła tego spokojnego miasteczka.
Dla kogo spokojnego, dla tego spokojnego, tłusty durniu... Gadaj zdrów, skoro ino na świątyni siedzisz, zbytkiem i posługaczami się otaczając... – pomyślał Sigvald i odrzekł – Słowa wasze, o wielebny, o przezorności wielkiej świadczą, lecz zły to doradca, gdy wokół ciemność i wrogowie człowieka. Bractwo wyznaje wiele zasad, jedna z nich brzmi: aby strzec królestwa Morra i jego trzody przed zakusami istot niegodziwych, trzeba być zawsze o krok przed nimi. A czasami i uderzyć pierwej.
-  Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak lubię rzec. Wasze nauki, hm... o herezję się ocierają, boć Pan Śmierci nie potrzebuje, aby kapłani jego stroili się w szaty wojowników i przynosili w ten sposób ujmę religijnej braci...
- Te swary pozostawmy mędrcom i uczonym do rozstrzygnięcia. Obawiam się, że wasze zdanie nie ma tu nic do rzeczy, wielebny. Ze sprawą innej natury przybywam, wasza zgoda potrzebna. W sprawie mogił rozkopanych. Dochodzenie jestem zmuszony przeprowadzić i spokój zmarłych naruszyć. Zgoda na ekshumację potrzebna...
Oczy Ruprechta rozszerzyły się, nadając jego twarzy wyraz jeszcze większego kiepa.
- Toż, toż... Toż to świętokradztwo!  Nie pozwolę! Jeszcze nigdy, na tej ziemi...
Sigvald wstał z wyściełanego miękkim atłasem zbytkownego mniszego fotela i przerwał perorę zakonnika.
- Jak to mawiają: zawsze musi być ten raz pierwszy. Obawiam się, wielebny, że kwestia ta jest zamknięta. Zgodę wydacie, albo sprzeniewierzycie się rozkazom książąt-elektorów, jak i woli Morra samego. Bo to z jego poruczenia tu jestem, pomnijcie.

Łopata uderzyła o zmrożoną ziemię cmentarnej mogiły. Nebeldorfski cmentarz nie był okazały. Słonce zmierzało już powoli ku zachodowi, a cienie między nagrobkami z minuty na minutę wydłużały się. Poza Sigvaldem, każdy z członków ponurej grupy czuł się tutaj nieswojo. Pachołkowie ze staży z niepokojem poglądali dookoła siebie. Mieli powody do niepokoju.
- Do kroćset! – jeden ze strażników, postawny brodaty drab, zaklął, po czym przypomniawszy sobie gdzie jest uczynił znak Młota. – Wybaczcie, wielebny... Ta mogiła stara jest, starsza niźli inne. Ziemia mocno zbita, a i do trumny z nieboszczykiem daleko, musiało się tutaj solidnie obsunąć...
- Mimo wszystko, kopcie dalej – odparł Sigvald. – Jak się dobrze sprawicie – na dzisiaj koniec i możecie do koszar wracać.
Choć nie okazywał tego, kapłan był wściekły. Dotychczasowe badania okazały się być całkowicie bezowocne. Kilka grobów, owszem, zostało rozkopanych i ciał w nich brakło, lecz nic poza tym. Mogiły były rozkopane bez jakiegokolwiek klucza. Ludzie, którzy dokonali rabunków nie pozostawili po sobie żadnych istotnych śladów, które pozwoliły by ich wytropić. Jeżeli w ogóle rabusie byli ludźmi... Ślady w ziemi wyglądały tak, jakby ktoś rozkopywał groby przy użyciu rąk, hieny cmentarne tak nie czyniły. Szaleńcy? Część jakiegoś rytuału? A może coś jeszcze gorszego...?
Potem coś przykuło uwagę Sigvalda. Wcześniej pomodlił był się do Morra o łaskę, o wizję i pomoc prosząc. I jego instynkt, wspomagany zapewne przez wolę Boga Śmierci, przywiódł go tutaj. Grób był okazały jak na nebeldorfskie standardy. Miał nawet płytę nagrobną, która – tak jak i nagrobek – musiała być ongiś bogato zdobiona, choć upływ czasu zatarł inkrustacje i rzeźbienia. Pachołkowie mówili, że jest to ponoć grób dawnego dziedzica Nebeldorfu, ale nic poza tym. Było to bardzo dawno temu...
Teraz po dziesięcioleciach – a najpewniej wiekach – mogiła cuchnęła. Tak właśnie odbierał to magiczny zmysł Sigvalda. Grób był niczym rak, lub wciąż niemrawo bijące, na wpół martwe serce, pompujące czarną energię przez całą nekropolię...
- Jest! – okrzyk przeciął ciszę i rozmyślania kapłana. – Ojcze, oto jest trumna!
Brodacz sprawił się nader dobrze. Dół faktycznie był nierówny i obsunięty, a głęboko w ziemi tkwiły zbutwiałe resztki trumny. Pachołkowie cofnęli się z nabożną trwogą, a Sigvald – jak zwykle podczas kontaktów z nieboszczkami – dotknął emblematu świecy na swojej szacie i zmówił cichą modlitwę do Morra. Potem wszedł do odgrzebanego dołu mogiły i odwalił przegniłe wieko trumny,
Zgromadzeni strażnicy jak jeden mąż jęknęli. Ten i ów zbladł, niejeden odmówił modlitwę do swego boga. Sigvald natomiast nie był zdziwiony.
Solidny kołek sterczał z klatki piersiowej szkieletu. Jego czaszka – przebita srebrnym gwoździem – leżała na dole trumny, przy resztkach kości stóp. Te natomiast – jak i ręce – były oplątane drutem. W szczękach zmarłego tkwił jakiś przegniły wiecheć – kapłan mógł tylko zgadywać, iż przed wiekami były to kwiaty białej róży. Wampir. Oczywiście.
Coś jeszcze przykuło uwagę Sigvalda. Srebrny sygnet – o dziwo nie naruszony zębem czasu i błyszczący nowością – tkwił na palcu prawej dłoni domniemanego krwiopijcy. Kapłan ostrożnie zdjął ozdóbkę – była pokaźnych rozmiarów i widniał na niej herb rodowy – stylizowana czaszka przebita mieczem. Niebiedny być musiał, skoro pochowan z  tak cenną błyskotkę, lecz dlaczego wygląda ona jak nowa? - przemknęło przez myśl kapłanowi. Cóż, postanowił, że zajmie się tym później i dyskretnie schował pierścień w poły szaty.
Wyszedł z dołu. W dłonie nieboszczyka włożył amulet – małą srebrną świeczkę – po czym polecił zamknąć trumnę i zasypać grób. Gdy umilkły echa pracy łopaty i przebrzmiały ostatnie słowa modlitwy o spokój dla zmarłego, Sigvald zebrał swych ludzi  i powiedział.
- Od tej pory obowiązuje was milczenie na temat tego, coście tu widzieli. Dla dobra miasta i spokoju jego mieszkańców. Nieposłuszeństwo będzie surowo karane, wiecie z czyjego rozkazu tu jestem, prawda?
Strażnicy wiedzieli. Spojrzeli po sobie zmieszani, po czym jeden z nich odrzekł – Twój rozkaz, panie. Będzie jak wielebny każe.
- Dobrze. A teraz jesteście zwolnieni. Możecie wracać do koszar. Jeden z was nich w te pędy poleci do gospody przy placu, gdzie pomieszkuję, po Rycerzy Kruka. Niech zjawią się tutaj, nim zmierzch nastanie.
A ja tymczasem idę pomówić z ojczulkiem Ruprechtem o tym, jakie to jeszcze ciekawe rzeczy chowa w swych Ogrodach... - dodał Sigvald w myślach.


* * *


Ogień! Pożoga i zniszczenie! Krzyki przerażonych ludzi! Zemsta! Zemsta, zemsta, zemsta...
Łowca czarownic ocknął się. Zmierzchało, a on przysypiał w siodle. Podczas długich lat pościgu za swą ofiarą opanował tę sztukę do perfekcji...
Wysokie płomienie! Brzęk tłuczonego szkła! Płacz ojca i matki...
Wizje senne znów go dopadły i będą się go trzymały całą noc... Ale już jutro, skoro świt, dostanie to, za czym gonił przez ostatnie długie lata. Pociągłą twarz inkwizytora wykrzywił wilczy uśmiech. Do Nebeldorfu coraz bliżej...
Omamy senne powróciły, przenosząc go do rodzimego Altdorfu, niosąc ze sobą wizje ognia, krwi i dzikiej, nienasyconej żądzy zemsty.


* * *


- Jak to, „nie wiecie”, co to za mogiła i kto w niej poczywa?!
Sigvald i Ruprecht stali w świątynnej piwniczce, wśród regałów, na których zgromadzone były rozliczne opasłe woluminy – kroniki narodzin, śmierci i pogrzebów – jakie to księgi tradycyjnie gromadzą kapłani Morra. Dookoła było ciemno i śmierdziało stęchlizną i grzybem. W świetle trzymanej przez Sigvalda wysoko pochodni było widać, iż miejscowy kapłan obficie poci się.
- Ano, nie wiem... Hm... Znikł ów rocznik, najwyraźniej. Ech... wola boska... Każę wybatożyć któregoś z posługaczy, boć to pewnie który z nich dla draki zwędził.
- To was powinno się obwiesić, wielebny! – Sigvald mówił podniesionym głosem. – Prowadzenie roczników psim waszym obowiązkiem, kapłanie! Znać, że zbyt dobrze wam tutaj jest, zaprawdę, winienem napisać do arcykapłana w Altdorfie, by was...
- Wstrzymajcie swój plugawy język i nie zapominajcie, gdzie jesteście. To Morra dom i zaprawdę w niesmak mu wasze zbójeckie pokrzykiwania. Powtórzę: takie przypadki zdarzają się i...
Ale Sigvald już go nie słuchał. Opuścił piwniczkę z hukiem ciężkich odrzwi, przerywając perorę kapłana w pół słowa.

Rycerze Zakonu Kruka stali tam, gdzie był im przekazał. Widok dumnego szeregu dziesięciu milczących mężów, w połyskliwych czarnych zbrojach budził respekt i przypominał o majestacie śmierci... Sigvald podszedł do zwierzchnika rycerzy, Sigismunda.
- Sigismundzie, korzenie niegodziwości sięgają głębiej, niźli skłonny żem był przypuszczać pierwej. Weź wszystkich swoich towarzyszy broni i trzymajcie wartę nad Ogrodami Morra nocą. Wiesz, jak to czynić, nie raz było to w twych obowiązkach. Miejcie baczenie i na kwaterę ojczulka Ruprechta i na groby. Zaprawdę powiadam, nikt i nic nie ma prawa wedrzeć się na cmentarz ani opuścić go bez mej wiedzy! Jeżeli coś będzie się działo – gońca miejcie w pogotowiu i pchnijcie go pod gospodę, tam ja będę. W imię Morra, nie zawiedźcie!
Milczący salut dziesięciu uzbrojonych w miecze mężów był jedynym – i pewnym – znakiem, że nie zawiodą.

Na widok sygnetu, burmistrz Bauermann wykonał znak Młota. Było już bardzo późno i Sigvald zastał burmistrza w pieleszach, mimo to, sprawa była na tyle poważna, że nie śmiał odmówić kapłanowi spotkania. Siedzieli więc w izbie rządcy Nebeldorfu, w mroku, którego nie mogła odpędzić jedna paląca się świeca. Dwa księżyce oświetlały tę ponurą naradę zimnym światłem.
- Toż to von Blautenbergów pierścień i ich herb, ojcze. Starzy to byli dziedzice Nebeldorfu, póki ich ród von Liebowitzów nie wydziedziczył i władania nad ich włościami nie przejął. A ludzie prości wtedy poszli na nich, posiadłość w perzynę obrócili, ród do nogi pono wybili. I słusznie, bo powiadali wszyscy, że dziedzice wielce niegodziwi byli, z demonami pono harcowali, krew niewinną przelewając. Ale to było drzewiej, niźli najstarsi włościanie pomną.
Sigvald zadumał się na chwilę, sygnet w palcach obracając. Potem odrzekł, starannie i ostrożnie dobierając słowa – Podczas nekropolii przeszukiwania, Morr w swej łaskawości wizję był mi zesłał i oto jest – ów sygnet w skażonej ziemi znalezion. Jego właściciel, cóż... wąpierzem był, lub też za takiego został uznany, gdy go do grobu kładli.
Pomarszczone czoło burmistrza Nebeldorfu było mokre od potu, niby łąka o poranku, rosą upstrzona, rzekłbyś. Któż mógł przypuszczać? Krwiopijca tu, w Nebeldorfie? Cisza była tak pełna napięcia i grozy oczekiwania na najgorsze, że Bauermann nie śmiał się odezwać. Miast tego, głos zabrał Sigvald – Zapewne wiem, co też was kłopocze, burmistrzu. Czy domniemane dziecię nocy jest przyczyną tego, co dręczy tę mieścinę? Nie wiem, tego nie wiem... póki co. Dzisiaj w nocy uproszę Morra o kolejną łaskę, aby w swej łaskawości zesłał mi On mądrość i objawienie... Nie z tym jednak tylko przychodzę do was... – Pauza w wypowiedzi była wręcz namacalna. – Ojciec Ruprecht. Cóż, zażywny braciszek może skrywać więcej sekretów, niźli przypuszczałem pierwej. Ale przynajmniej dziś w nocy winno być spokojnie – mężowie Zakonu Kruka pieczę trzymają nad cmentarzyskiem... i nad świątynią jednako. Dla dobra nas wszystkich, jak i ku przestrodze ojczulka Ruprechta.
Sigvald powstał. Płomień świecy zamigotał, lecz nie zgasł. Kierując się w stronę drzwi, kapłan rzekł na odchodne do milczącego Bauermanna – Zmów modły do tych bogów, których o łaskę zwykłeś prosić. Obawiam się, iż tej nocy ich pomoc może być nam szczególnie potrzebna. A gdyby coś się działo – pod Parującym Kielichem jestem. Dobrej nocy, burmistrzu.
Gdy został w ciemnej izbie sam, rządca Nebeldorfu podszedł do zamkniętego na głucho okna. Piętno miasta znów powoli wypełzał spomiędzy budynków i gromadziło się na placu – zimna, biała mgła, lepka i dusząca niby palce upiora.


* * *


Przebłysk świadomości wyrwał go z sennego otępienia i naporu wizji, które nie miały końca. Pod jego przymkniętymi powiekami rozbłysło światło i szybko przygasło. Zapiekło.
Łowca czarownic otworzył oczy i potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem. Ciemny trakt wiodący do Nebeldorfu, środek nocy, księżyc stoi wysoko, a wierny wierzchowiec niestrudzenie niesie swego pana ku jego przeznaczeniu. A więc znów spał w siodle, zmożony nawracającymi wciąż wizjami ognia i zemsty...
W tym momencie rozbłysk światła powrócił. Biało-zielone lśnienie zaatakowało oczy łowcy z taką siłą, że ten aż skulił się w siodle. Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach ozonu, lekki i odległy. Inkwizytor dobrze znał ten zapach, a przez jego oblicze przemknął krzywy uśmiech. Magia. Ktoś tam używa plugawej czarnoksięskiej sztuki. I może być to tylko jeden człek...
Łowca popędził swego konia, a odległość między nim, a jego zwierzyną kurczyła się nieubłaganie.


* * *


Jedna z izb w gospodzie Pod Parującym Kielichem była skąpana w białawej, nieziemskiej poświacie. Pokój – choć wyposażony nader skąpo – w feerii magicznego światła zdawał się być miejscem wyrwanym z innego świata. Pośrodku podłogi, w centrum magicznego kręgu klęczał Sigvald, a nad jego dłońmi unosił się sygnet von Blauetenbergów.
Właściwie nie powinien był tego robić. Choć hierarchowie Zakonu Całunu uważali każdy kontakt z duszą kogoś, kto zmarł w odległej przeszłości za ciężki grzech, za niepokojenie trzody Boga Śmierci – Sigvald wiedział, że byli głupcami. Członkowie Bractwa Całunu, a w szczególności jego komórki – Zakonu Trupiej Świecy – wiedzieli, iż każdy z bogów zamieszkuję Domeną Chaosu i każdy z nich posiada swoje sługi – zwane potocznie demonami – a ludzkość po prostu wyparła się tego faktu. Dowody były niezbite. Czyż dawni czarownicy wzywający imienia Pana Zimy – Ulryka, w zamierzchłych czasach przed Sigmarem, nie potrafili przyzywać ze śnieżnej zawiei duchów ogromnych widmowych wilków? Czyż święci Sigmara podczas swych wizji nie widywali wielokrotnie skrzydlatych aniołów niosących znak Młotodzierżcy? Tak, demony nie były li tylko sługami Panów Chaosu, ale ludzie – najpewniej z lęku przed niezgłębionymi otchłaniami Immaterium i ich przerażającymi mieszkańcami –  odrzucili ten łącznik ze światem duchowym. I tak, przyzwanie Żniwiarza, sługi Boga Śmierci nie było grzechem, oświeceni członkowie Bractwa wiedzieli o tym.
Ale wdzieranie się tak głęboko w Osnowę, niepokojenie esencji istoty martwego od wieków, a być może i przeklętego przez wszystkich prawych bogów – to było ogromne ryzyko. Nawet dla tak doświadczonego kapłana jak Sigvald. I ta świadomość napełniała jego serce lękiem. Wszak to od jego powodzenia zależał los tej mieściny, jak i być może całej prowincji.
Ludzie Zakonu Całunu nazwali by go czarnoksiężnikiem, nekromantą, i niechybnie oddali by go Inkwizycji. Uśmiechnął się. Jakimiż są oni głupcami... „Ogień ogniem zwyciężaj”, jak mawiał gmin. Sigvald nie był nieprzygotowany. Był kimś, kogo w szeregach Zakonu Trupiej Świecy zwano „białym nekromantą”, osobą specjalnie przeszkoloną do kontaktów z zaświatami.
Teraz jego umiejętności zostały poddane ciężkiej próbie.
Po pierwszej fali łagodnego transu przyszedł sztorm pozaświatowej energii. Umysł Sigvalda zaczęły napastować istoty polującego na nierozważnych czarodziejów – duchy i demony Eteru. Ale jaźń kapłana parła wciąż naprzód, wzywając imienia Żniwiarza. Wiedział, że jest bezpieczny, o ile jakaś wyjątkowo potężna istota nie przełamie magicznego kręgu. Był zbyt głęboko w odmętach Królestwa Chaosu, by liczyć, że tak się nie stanie. Miał mało czasu, Modlił się do Morra o siłę.
Głosy w jego głowie to pojawiały się, to znikały – niektóre kuszące i zwodnicze, inne szydzące i kpiące. Przypominały mu o jego grzesznej przeszłości. Wzywały go. Przeklinały go.
I nagle ucichły.
Z rozdarcia Osnowy wystąpił mroczny cień, okuty w czarny, postrzępiony płaszcz z głębokim kapturem skrywającym jego lico. Fala Shyish, magicznego wiatru śmierci, owionęła Sigvalda. Poczuł on, jakby nagle stanął nagi na północnym lodowcu. Zapewne znów ubędzie mu lat i przybędzie kilka kolejnych pasemek siwych włosów... Ale teraz to nie było ważne. Dokonał tego – wezwał Żniwiarza. I zwarł się z demonem, usiłując narzucić nań swą wolę, niby jarzmo, wolę oddanego sługi Morra. Rozkazał mu odnaleźć duszę człeka, który był właścicielem sygnetu. Po sekundach, a może minutach, które dla Sigvalda zdały się wiecznością, Żniwiarz zniknął. Sigvald odetchnął – udało mu się podporządkować demona. Ale była to przedwczesna ulga i wiedział o tym. W jednej chwili magiczny huragan dookoła kapłana przycichł niemal zupełnie, lecz do jego umysłu wlała się fala nowej energii. Moc tak brudna, czarna i plugawa, naznaczona śmiercią, nienawiścią i potępieniem. Sigvald walczył, żeby nie zwymiotować. Walczył o oddech, o świadomość... Dusza zmarłego powróciła do sygnetu. Cieszę przeciął szept – Kto... Kto... Kto się ośmieeela...?
- Wierny sługa Boga Śmierci, duchu nieczysty! Nie wyrywaj się, nie zbiegniesz, póki ci nie rozkażę. Ktożeś jest? Odpowiadaj!
- Przeklęty... Prze... przeklęty...
- W imię Morra, rozkazuję ci: mów!
- Her... Hermann von... von Blau... Blautenberg... Po... potępieeeniec... Bądź przekl... przeklęty...
Sigvald skupił się i zaatakował ducha ze zdwojoną siłą.
- Nie wywiniesz się od odpowiedzi! Mów, ktożeś, kto miasto niepokoi!
- Krew... Krew na rękaaach... Krew... Krwiopijcy... Oni... z mojej krwiii... Przeklęty... Dom... Dom w leeesie... Krew...
- Jaki dom? Gdzie? Kto cię przeklął?
- Dooom... Dom w lesie... Krew... Oni... z mojeeej krwi... Bądź... przekl... przeklęty... żmijo...
Sigvald zorientował się już, że dalsza rozmowa z potępieńcem jest bezcelowa. Zbyt był umęczony swoją klątwą... czymkolwiek ona była. To nie miało sensu, dowiedział się tyle, co potrzebował.
- W imię Morra, rozkazuję ci odejść. Wyzwalam cię, wracaj do piekła, które jest ci domem.
Z cichym westchnieniem duch uleciał ponownie w Eter. Szczelina między rzeczywistościami została zamknięta, a sygnet leżał w dłoni kapłana – zimny i martwy.
- Hermann von Blautenberg i dom w lesie. Nader ciekawe... Jaką tajemnicę skrywasz ty i ród twój?
Natarczywe pukanie do drzwi przerwało jego rozmyślania. Odsunął skobel i wyjrzał w mrok korytarza. Stał tam przerażony młokos, jeden z pachołków ze straży miejskiej. Chłopak wyglądał tak, jakby samą kostuchę zobaczył, a widok Sigvalda – świeżo po odbyciu straszliwego rytuału, bladego i o iście trupiej proweniencji – raczej nie dodał mu otuchy. Młodzian wystękał – Panie... Cmentarz, na cmentarzu źle się zadziało! Złe się pokazało! Bieżajmy, panie, bo straszno jest i waszej pomocy trza!

Duszący fetor krwi był wszechobecny. Chłód zimowej nocy był dojmujący i zwłoki stężały już, ale odór śmierci nie chciał dać zapomnieć o jatce, jaka się tu niedawno rozegrała.
Ciało jednego z rycerzy Zakonu Kruka – którego Sivald rozpoznał jako truchło Konrada – leżało oparte o mur nekropolii. Ktoś, lub coś, przedarło się przez jego stalową zbroję, rozrywając ją, jakby była z papier-mâché. Czarny napierśnik, kawał solidnej blachy, był rozorany przez całą szerokość klatki piersiowej. Rycerz był częściowo wybebeszony, jego wnętrzności były na widoku. Mężczyzna nie zdążył nawet dobyć miecza, a jego oblicze skryte pod ciężkim hełmem wyrażało głębokie zaskoczenie i trwogę. Sigvald stał nad trupem razem ze strażnikami i ocalałymi rycerzami. Było ich ośmiu. Kapłan słuchał relacji mistrza rycerzy, Sigismunda.
- Tak, złe przyszło z zewnątrz, choć byliśmy czujni, i zabrało dwu mężów ku wiecznym Ogrodom Morra.
- Sigismundzie... Wystawiłem życie twych towarzyszy na hazard i krew ich na moich rękach jest. Ale zaprawdę, oddali życie w sprawie słusznej i na pewno Morr obdarzy ich za to względami szczególnymi...
- Tak, polegli w obronie Jego Ogrodów przez ciemnością. Byli gotowi na nieuniknione. Rycerze Zakonu Kruka zawsze są gotowi, by zatańcować z kostuchą.
- Słusznie prawisz. – Kapłan uśmiechnął się smutno. – Jednakowoż... dwóch silnych mężów będzie nam, żywym, brakować na tym padole... Ale powiedzcie lepiej, jak to było onej nocy?
- Złe przyszło po północy – odparł rycerz ponuro. – Rozstawiliśmy warty dookoła Ogrodów tak, ażeby jeden mógł przyjść drugiemu w potrzebie, gdyby trzeba było. Ale i to zawiodło. Kiedyśmy bieżyli na pomoc poległemu tutaj