RPG@UG: Forum Gier Fabularnych Uniwersytetu Gdańskiego
 
Witamy, Gość. Zaloguj się lub zarejestruj.

Zaloguj się podając nazwę użytkownika, hasło i długość sesji
Aktualności: Dead but dreaming
 
Strony: [1]   Do dołu
  Drukuj  
Autor Wątek: Dziedzic  (Przeczytany 1419 razy)
0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Jovaen
Wszechwybraniec
Ulubieniec Chaosu
*********
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 459


To ja jestem RPG-UG


Zobacz profil
« : Styczeń 12, 2011, 13:10:53 »

Ave!

Z czystej próżności postanowiłem opublikować moje opowiadanie na Forum. Tromm podpowiedział, to i się chwalę Mrugnięcie No OK, to nie tylko próżność... Robię to też i dlatego, że Zamek Drachenfels zamieścił je tylko w .pdf (a bywają ponoć problemy z zarejestrowaniem się/zalogowaniem na portalu), a różniaste inne serwisy hostingowe dla plików najczęściej usuwają rzeczy niepobierane od jakiegoś czasu... Stąd pomysł przerzucenia opowiadania na Forum. W ten sposób, zostanie dla potomnych, dla każdego strudzonego wędrowca, co odwiedzi te Forum Uśmiech

Niezorientowanym przypominam: Opowiadanie Dziedzic mego autorstwa zdobyło I. miejsce w tegorocznym 8. Konkursie Urodzinowym Zamku Drachenfels na najlepsze opowiadanie o tematyce Przewrotność Chaosu.

Wampiry, Chaos, mrok i wieczna noc... Starałem się dobrze oddać klimat mrocznego Starego Świata, i wierzę, że mi się to udało. Lektura wymaga niejakiej znajomości realiów gry, ale da się czytać i bez tego. Możecie potraktować to jako małą wprawkę odnośnie naszych sesji (tak, lektura obowiązkowa) Uśmiech

Opowiadanie jest długie. Trochu się rozpisałem (cóż... 41 stron ). Byłem zmuszony rozdzielić je na dwa posty. Mam nadzieję, że poświęcicie temu dziełku trochę uwagi

Tutaj macie info o konkursie ze strony Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...a tutaj ogłoszenie Konkursu i dyskusja z mojego Forum WarhammerWorld (tak, tam też jestem Jovaenem): http://www.warhammerworld.ugu.pl/viewto … mp;start=0
...a tu ogłoszenie wyników: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0

Byłbym zobowiązany, gdybyście chcieli podzielić się swoimi jakże cennymi komentarzami. Tymi krytycznymi także (a może przede wszystkim - wypatruję ich jak kania dżdżu, w końcu te krytyczne - byle konstruktywne - są najwięcej warte) Mrugnięcie

Jeżeli wolicie poczytać .pdf, zapraszam do pobrania pliku z Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...lub też stąd, bez konieczności rejestracji i logowania: http://www.4shared.com/document/J-PRFZSX/Dziedzic__JA_Lubiski_.html

A tera lecim.


* * *


Dziedzic


* * *


Z przycmentarnej uliczki wychynął cień. Chuda, wymizerowana postać zatoczyła się, a następnie z ochrypłym krzykiem upadła na ziemię. Mężczyzna jął drapać brudną ziemię rękoma, turlając się wte i we wte, jakby w ataku szaleństwa. Z rozcięcia na jego pomarszczonym czole sączyła się krew. Bezzębna usta raz po razie wyrzucały z siebie strumień bełkotliwych słów.
- Księżyce... Księżyce! Mannslieb i Morrslieb... Achhh! Klaus! Klaus!
Z cienia alejki wychynęła druga postać, a za nią jeszcze jedna. Pierwszy z cieni poruszał się niby kukła, niezdarnie i powoli, lecz drugi, okuty w długi płaszcz, szedł wolno, krokiem pełnym dostojeństwa. Nie, on kroczył – rzekłbyś – pieszcząc ciemność i wprawiając cienie w upiorne danse macabre...
Cień w płaszczu podniósł rękę, wskazując na leżącego na ziemi umęczonego szaleńca. Był to gest prosty, nie znoszący sprzeciwu i aż nazbyt wymowny.
Był to wyrok.
Mężczyzna przestał wić się po ziemi i spojrzał na swych prześladowców. Przez moment jakby cień poczytalności i zrozumienia przemknął przez jego twarz. A potem pokraczny cień runął na niego i nieszczęśnik zaczął krzyczeć.
A bliźniacze księżyce patrzyły na tę scenę, dalekie i obojętne.


* * *


Koniec tyczki z zawieszoną na niej pochodnią stukał arytmicznie w ubitą ziemię, gdy młody człowiek bieżył dróżkę przycmentarną. Mdłe światło latarni, zabarwione przez wszechobecną mgłę na zgniłozielony kolor, dawało niewiele pocieszenia młodemu rekrutowi. Nebeldorf był średniej wielkości miasteczkiem w Wissenlandzie, niespełna pięciokroć po sto dusz i dlatego w koszarach były stałe braki w ludziach. Fritz – jako „świeżak” wśród strażników miejskich – wykonywał te najbardziej niewdzięczne posług. Takie jak ta.
Chromolone opijusy, psie juchy, i Klaus i Heinz. Gdzie jeden tam i drugi, pochlały się oba sucze syny, a tera ja mam do koszar targać. Niedoczekanie!
Fritz zmełł przekleństwo. Gniew dodawał mu niejakiej otuchy w tę noc strzyg i upiorów. Vorhexen – Przedwiedźmie – miesiąc przed niesławną Nocą Wiedźm, Hexensnacht, czyli przed nowym rokiem, zawsze obfitował w dziwne wydarzenia. Ostatnimi czasy gadano w Nebeldorfie o tajemniczych ludziach goszczących nocą na cmentarzu, o rozkopanych mogiłach i dziwnych światłach na skraju lasu. Jebane czarowniki, magusy i ich sługi, nic ino oni. Pewnikiem pochwyci się to tałatajstwo chyżo i obłupi ze skóry na miejskim placu, psich synów - na tę myśl pobrużdżoną przez ospę twarz młodziaka wykrzywił paskudny uśmiech. Jedyna cholerna rozrywka w tej przeklętej, zapadłej dziurze jaką był Nebeldorf...
Pierwsze oznaki tego, że coś jest nie tak odnotował, gdy ujrzał leżącą na ziemi latarnię noszoną zwyczajowo przez straż miejską. Obok niej leżał płócienny płaszcz – także opłacony z kiesy dobrego burmistrza miasta. Klaus czy Heinz? I co to ma wszystko...
Nie zdążył dokończyć myśli. Nadchodzący potok siarczystych bluzgów został przerwany przez pochodzące z oddali dzikie wycie. Fritz przełknął ślinę. Chciał wierzyć, że owo wycie mogło pochodzić z gardła jakiegoś zwierzęcia. Psa, może wilka. Chciał, ale nie mógł. To krzyczał człowiek. I nie był to radosny krzyk kogoś, kto spędził miły wieczór zaznajamiając się z kolejnymi antałkami gorzałki.
Był to krzyk agonii, nieludzkiego cierpienia.
Serce Fritza poczęło bić szybciej, gdy adrenalina zaczęła przesączać się do jego krwi, a wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach. Niedaleko, słudzy mrocznych bożków pozbawiali być może życia prostego kmiecia, a on stoi tutaj, skamieniały. Z ciemności przycmentarnej drogi dobiegły po chwili odgłosy szamotania, a potem chore, mokre dźwięki. Ktoś coś pożerał. Coś, lub kogoś.
Fritz stał obok porzuconych utensyliów strażnika, oparty o cmentarny mur. Światło księżyców igrało na jego twarzy, tworząc niezwykłe artystyczne formy, pejzaże złożone ze stężałych mięśni, kropel potu czy głębokich bruzd i śladów po ospie. Właściwie, powinien był uciekać. Powinien ratować skórę – czy może sam coś zdziałać przeciwko – załóżmy – całej bandzie plugawych czcicieli zła? Praca strażnika nie zapewniała może jakiejś szczególnie dostatniej przyszłości, ale była pewna i bezpieczna. O ile człek trzymał się z dala od kłopotów. Miasteczko było spokojne. No i była jeszcze Gerta – wcale wdzięczna dziołcha, ta perspektywa rysowała się dla Fritza nader miło. Ale zdarza się i tak, że specyficzna mieszanka podszytej lękiem ciekawości i poczucia obowiązku pcha człowieka do czynów zgoła niemądrych, licujących z samym instynktem przetrwania.
Młodzieniec przełknął ślinę i mocniej chwycił tyczkę z latarnia. Poprawił pochwę z mieczem. Przypomniał sobie, co w takich chwilach radziła mu babka nieboszczka.
- Sigmarze od Młota, Panie mój, Ty zawsze przy mnie stój...
I z tą dziecięcą modlitwą na ustach Fritz zebrał się w sobie i ruszył wzdłuż muru, a sposób w jakim trzymał latarnię istotnie przywodził na myśl wizerunki Młotodzierżcy ze świątynnych witraży. Jego mięśnie były napięte, ścięgna jak postronki. Ze zbielałych ust wciąż dobywała się bełkotliwa litania. Już niedaleko... Krok, jeden, drugi, jeszcze jeno parę kroków... I oto jest wylot dróżki przy murze cmentarza, na obrzeżach miasteczka, po prawej ręce nekropolia, dalej ściana lasu i góry w oddali, a na ziemi...
- Heinz!
Fritz podbiegł do leżącego na ziemi towarzysza. Wszystko się zgadzało, tam na ziemi to leżały właśnie płaszcz i latarnia Heinza. Mężczyzna był umorusany, obdarty i wyglądał jak nieboskie stworzenie. Leżał twarzą do ziemi, a dookoła jego głowy tężała ciemnoczerwona kałuża...
- Krew? Heinz, druhu, coże ci się stało? Chodźże, na Sigmara, pójdź, zaprowadzę cię do lazaretu przy koszarach... Heinz? Heinz? Sigmarze...
W tym momencie udało się Fritzowi odwrócić Heinza na plecy. Twarz mężczyzny – a raczej truchła człeka znanego jako Heinz – przybrała pośmiertny wyraz najwyższej grozy. Oczy były wybałuszone i przekrwione, usta otwarte w bezzębnym grymasie, zastygnięte w niemym krzyku, a czoło... cóż, resztki czoła tworzyły krwawą mieszaninę strzępów skóry, włosów, kawałków kości i materii mózgu. Fritz cofnął się i jęknął, ostatkiem siły woli powstrzymując się przed zwymiotowaniem.
- Sigmarze w niebiesiech...
A potem kątem oka zauważył jakiś ruch. Z cienia muru wyłoniła się szkaradna postać. Czas zwolnił i Fritz mógł się jej dobrze przyjrzeć. Ta istota musiał niedawno umrzeć. Żywy trup, jak z opowieści starych bab... Powłócząca nogami parodia życia, bluźnierstwo przeciwko naturze i bogom. Twarz potwora pokryta była zaschniętymi resztkami jej ostatniego posiłku – krwią i mięsem. Pod krwawą maską zaświtało znajome Fritzowi lico. Rozpoznał potwora.
- Nie, nie, nie! Klaus! Klaus, Klaus, nie! Sigmarze, ratuj...!
Sigmar nie usłyszał wołania, ale inne, mroczniejsze istoty, owszem.


* * *


Chłop stał w drzwiach swej chaty i gapił się z rozdziawioną gębą na przybysza. Wysokie, skórzane buty do konnej jazdy, długi czarny płaszcza i szerokoskrzydły kapelusz bezbłędnie zdradzały tożsamość nieznajomego. Łowca wiedźm, psia jego mać...
- A dawno to będzie jak kapłani i rycerze Morra tym traktem bieżyli gospodarzu?
Tak było za każdym razem, gdy łowca się odezwał – słowa zamierały w gardle kmiecia, a myśli uciekały z jego głowy, wystraszone obecnością inkwizytora.
- Pytałem, chłopie, jak dawno jechali tą drogą kapłani Morra, boga śmierci. Ile to będzie dni temu? Bo, że musieli tędy jechać, to wiem, i podejrzewam, żeś ich widział. Jechali traktem z Wissenburga.
Jego głos był straszny. Niby srebrny i dźwięczny, piękny nawet, miał w sobie coś takiego odległego... A z drugiej strony – nie przemawiał tonem kogoś, kto zwykł delikatnie obchodzić się ludźmi stojącymi mu na drodze. Nie był to ton kogoś, kto zwykł czekać. Był to ton władczy, nie znoszący sprzeciwu, od razu stawiający adresata wypowiedzi na należne mu miejsce w szeregu.
Srebrna głownia rapiera ogólnie dokładała się do wrażenia wywieranego przez łowcę.
Słowa przecięły mętną ciszę poranka. Ku niepomiernemu zdziwieniu kmiecia, słowa te dobywały się z jego gęby.
- A dyć panie, będzie to ze dni kilka... Dwa świtania, o ile dobrze pomnę.
Inkwizytor przechylił głowę, jakby trawił zdobyte informacje. Jego oczy świdrowały chłopa, wwiercały się w jego czaszkę. W końcu odparł – Dobrze. A ten szlak to do Nebeldorfu wiedzie, czy tak?
- Tak... panie...
- A prosto wiedzie, aby?
- Tak, panie...
- A ile stąd drogi trzeba przebyć, aby do Nebeldorfu dotrzeć?
- Ze dwie noce, panie. Z popasem licząc. To jest... Od dzisiaj jakoś muszą oni być już na miejscu. – Tutaj kmieć postanowił błysnąć intelektem – Tako mnie się zdaje.
- „Tako mnie się zdaje”... To wiem, chłopie, chyba że za głupca mnie macie... – W stalowoszarych oczach wiedźmołapa zabłysły groźne ogniki. – Gadaj lepiej, nie jest wam groźno tutaj, tak samemu mieszkać? Częstokołu nawet nie macie, rzadkość w dzisiejszych czasach...
- Panie... Nie, panie... to spokojne ziemie, od zawieruchy z północy odległe. Lasy spokojne. A jeno w kupę się zbijamy, jak zielone z gór zejdą, panie, ale i to nie często.
- A księżna dobra? Nie ciśnie was za bardzo?
- Nie, panie, nie. Niechby i dobra, najukochańsza pani nasza von Liebowitz ze sto lat żyła, tak nam pod nią jest dobrze.
On wie, że kłamię – przemknęło chłopu przez myśl – Von Liebowitz to suka, jak i cały jej dwór jednako... Czego on tu, do kroćset, szuka i co tak węszy, przybłęda przeklęty?
- A dzieciaczki zdrowe? A trzoda? Nic dziwnego się nie dzieje? Nic nienaturalnego?
Przez moment grymas strachu ściągnął twarz kmiecia. Tu mnie ma. Już otwierał gębę, by coś odrzec, lecz przeszkodziło mu kwilenie niemowlęcia z głębi izby. Dziwne to było kwilenie.
Łowca rzucił do cna przerażonemu chłopu triumfujące spojrzenie, po czym przez drzwi. Izba była ciasna i zagracona. Biednie było, duszno i ciemno, zalatywało smrodem z pobliskiego chlewika sąsiadującego z izbą mieszkalną przez ścianę. W kącie stała prosta drewniana kołyska. Chłopka równie przerażona jak jej mąż rzuciła się do stóp łowcy.
- Nie, panie, proszę... – Jej brzydką twarz raz po raz wykrzywiał paroksyzm strachu. – Panie, nie...
Ale łowca czarownic jej nie słuchał. Zdecydowanym ruchem stanął nad kołyską i odgarnął sztywny z brudu koc okrywający oseska. Dziecię płakało. Wstrzymał oddech, gdy je kontemplował.
- Oczywiście... Przemienieniec... Mutant. Okłamaliście mnie, gospodarzu
- Ależ panie, nie, to nie tak, nie rozumiecie... – Podbiegł do niego przerażony kmieć
- Ależ rozumiem doskonale. Wyczułem tu smród zepsucia. Ten dom jest skażony. I ja go oczyszczę.
Chłopka u jego stóp płakała, szlochała spazmatycznie. Dziecko dzieliło z matką swą skargę na świat. Jego kwilenie łączyło się w bolesnym unisono z zawodzeniem kobiety. Wiedźmołap dobył miecza. Ostrze rapiera zabłysło ponuro w mroku izby. Ze zduszonym krzykiem matka powstała i rzuciła się na łowcę. Ten nawet na nią nie spojrzał. Silnym ciosem na odlew powalił kobietę na podłogę. Kmieć doskoczył do swej połowicy, lecz było już za późno.
To było proste, brutalne cięcie. Ostrze rapiera weszło w miękkie ciałko dziecka niby w masło. Niemowlę przeraźliwie zakwiliło, nie, zaskrzeczało wręcz swym cienkim głosikiem, ile sił w małych płucach. Łowca pchnął mocniej po czym uniósł swoją broń. Nadziane dziecko wiło się i przebierało rączkami i nóżkami, a na ostrze rapiera sączył się z wolna struga ciemnej krwi. Łowca podszedł do drzwi chaty i przyjrzał się swemu dziełu w świetle dnia.
Mutant, odszczepieniec... Bachor był odstręczający. Jego skóra miała zgniły, siny odcień, jak u zepsutego owocu. Główka była jakby nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciałka i niekształtna. Prawą stronę jego korpusu pokrywały ohydne, pomarańczowe guzowate narośle. Łowca z obrzydzeniem strząsnął potworka z miecza. Mały już nie żył. W kącie izby chłop podtrzymywał swą kobietę. Ta nie płakała już, ani nie szlochała, lecz wyła, krzyczała, bełkotała. Jej twarz była czerwona i spuchnięta od płaczu i emocji, wykrzywiona w grymasie bezradności, mokra od łez, które nie miały końca. Wiedźmołap przekopał małe truchło do izby, po czym podszedł do przerażonych chłopów.
- Dlaczego... dlaczego, panie...? Dziecię jedyne... Dziecię najdroższe... Dlaczego...? – tylko tyle był w stanie dobyć z siebie kmieć.
- Albowiem twoja krew jest brudna, chłopie – odparł inkwizytor. – I krew tej dziewki takoż. Ale dziś bogowie wam mnie zesłali. Dopilnuję, żebyście oczyszczeni zostali.
Po czym odwrócił się i wyszedł z izby. W drzwiach obejrzał się i rzucił cicho – Uciekać nie radzę... Nie chcielibyście mieć mnie na karku.
Chłop nie odpowiedział. Nie był w stanie. Na jego rękach kiwała się żona, łkając cicho, gdy minęła pierwsza fala histerii. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, a łowca czarownic wrócił. Trzymał w ręku garść pochodni, dobytych z juków przytroczonych do siodła jego konia. Jedna z pochodni płonęła.
- Ostańcie w środku. To przyniesie wam wybawienie, waszym skażonym ciałom i duszom. Tak będzie lepiej, i dla świata i dla ludzi czystej krwi.
Choć jego żona wciąż była pogrążona w katatonii, kmieć spostrzegł co się święci. Jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. Ale bezsilność obezwładniła jego członki. Bezsilność zrodzona ze strachu. Płomienie tutaj, albo ostrze rapiera tam... Tylko tyle pozostawiono mu wyboru. Łowca czarownic przytknął żagiew do powały chałupy, a ta od razu zajęła się żywym ogniem. Choć chata miała kamienne fundamenty, była kryta słomą i miała drewniane wykończenia, więc wszystko nie powinno potrwać zbyt długo... Inkwizytor zmówił krótką modlitwę do swego boga. I zamknął drzwi chałupy.

Stał na podwórzu tak długo, aż był pewien, że nikt w środku nie mógł przeżyć tego ognistego piekła. Od ognia zajęły się także pobliskie zabudowania – chlewik, spichlerz, szopa. Stał tam, milczący i patrzył w żarłoczne płomienie. To budziło wspomnienia... Łowca odwrócił się i osiodłał swego kasztanowatego wierzchowca. Sprawdził swe juki, po czym wyruszył. Nie oglądał się za siebie. Do Nebeldorfu nie było daleko. Zatopił się w rozmyślaniach nad płomieniami. I nad grzeszną radością jaką ze sobą niosą.
Złoty amulet z symbolem miecza na tle tarczy słonecznej błyszczał ponurym szkarłatem w łunie powstałej od płonącego gospodarstwa.


* * *


- Co?! Chromolony wiedźmołap?! Solkanita, na dodatek?!
- Tako gadają, mości panie.
Hans Bauermann, burmistrz Nebeldorfu, opadł ciężko na swe siedzisko. Westchnął.
- Kiedy?
- Wczoraj, po południu, zoczył żem ślady jego poczynań, Müllerów chałupę spaloną, ich samych takoż spalonych. Co koń wyskoczy jechałem do was, po drodze u węglarzy i leśników języka zasięgając. Wszyscy widzieli – łowca czarownic ze znakiem Solkana na piersi. Powinien jutro, skoro zaświta, zawitać w progi nasze.
Bauermann nie pytał, jakim cudem strażnik dróg osiągnął Nebeldorf w jakieś pół doby z hakiem... Wiedział, że tacy jak on znają liczne dróżki i sekretne ścieżyny leśne, które mogą znacząco skrócić podróż... a ten strażnik wyglądał na szczególnie zdrożonego. I miał ku temu powody. Pojawienie się łowcy czarownic, wyznawcy obłąkanego bóstwa zemsty i kary, w tak trudnym okresie jak dni poprzedzające Hexensnacht zwiastowało kłopoty... Duże kłopoty.
- Przedwczoraj straciliśmy trzech ludzi ze straży miejskiej – podjął burmistrz. – Trzech, strażniku! Dobrego starego Klausa, Heinza i młodzika Fritza. Dzisiaj dowiaduję się, że cholerny wiedźmołap puścił z dymem gospodarstwo nieopodal, dobrych kmieci wędząc, niby ryby... Dobra to była rodzina, ci  Müllerowie, powiadam ci. A i wczoraj – co zapomniałbym dodać – sprowadza się do miasta grupa rycerzy Morra i kapłan z rozkazami z samego Wissenburga. I to wszystko w przededniu Nocy Wiedźm. To za dużo na jedną umęczoną głowę, Ulli, za dużo, powiadam!
Nieoczekiwana poufałość nie uszła uwadze przepatrywacza. Zawsze tak było – stary Bauermann był w gruncie rzeczy dobrym człekiem, ino musiał przedtem wygadać, co mu na wątrobie leży. A leżało sporo. W takim przypadku, przez lata utwierdził się Ulli, najlepiej było milczeć. W końcu burmistrz się przełamał. Odchylił się w krześle i ciężko westchnął.
- A niech to wszystko czorty porwą. Jesteście strażniku zmęczeni, jak widać, to i poczywajcie. Do stanicy straży miejskiej się udajcie, tam was przyjmą, koniem się zajmą, a i napitku nie poskąpią. Martwy nie przydasz się nam na nic, Ulli.
Bauermann dobył się z siebie wymuszony odgłos sugerujący, jakoby właśnie powiedział coś wielce zabawnego. Przepatrywacz zwany Ullim tylko skłonił głowę, nałożył kapelusz i marszowym krokiem opuścił izbę burmistrza. Ten przez chwilę bił się z myślami, po czym wstał i podszedł do okna. Widok z pierwszego piętra domu rządcy nie był imponujący. Nebeldorf nie był okazałą mieścinę, a co niektórzy gadali, coby ciążyła nad nim niby klątwa, fatum jakoweś. Domki okolicznych kupców i straganiarzy i jedna karczma – Pod Parującym Kielichem – chyliły się, jakby ku upadkowi. Było szaro, ponuro i zimno. I mglisto. Tak, mgła... Nebeldorf znaczyło tyle, co „Wioska Mgieł” – i była to wielce adekwatna nazwa. Mlecznobiały opar już teraz snuł się między budynkami, a była to jeno poranna mgiełka – wieczorami było tylko gorzej. Być może to właśnie było owo fatum – wszechobecny zapach mgły, niosący zapach wilgoci. rozkładu i zepsucia – ten zapach przenikał każdy zakątek Nebeldorfu i każdego jego mieszkańca. Burmistrz otworzył okiennice. Do izby, wraz z zapachem mgły wlał się chłód poranka. Było to Przedwiedźmie, Vorhexen, kilka dni przed Hexensnacht, czyli niesławną nocą duchów i upiorów – nowym rokiem, Nocą Wiedźm. Śnieg praktycznie już stopniał, ale chłód zimy trzymał mocno i nie chciał odpuścić. Teraz to było dla Bauermanna dobre, ożywcze. Pozwoliło rządcy oczyścić głowę i poukładać w niej myśli. I przygotować się do nowych starć... Z samego rana miał go wizytować...
Delikatne pukanie przerwało jego rozmyślania. O wilku mowa. Bauermann odwrócił się i krzyknął – Wejść!
Mężczyzna, który stanął w drzwiach był średniej budowy i takiegoż wzrostu. Jego postać skrywały długie czarne szaty, odznaczał się na nich jedynie emblemat białej świecy. Właściwie, ciężko było określić jego wiek. Twarz miał nieomal chłopięcych kształtów, lecz była ogorzała i zmęczona. Jego głowę okalała burza czarnych jak smoła falujących włosów. Tileańska krew? - przemknęło burmistrzowi przez myśl. Gdzieniegdzie było widać na jego włosach pasemka siwizny. Wygląda na to, że ten człek widział więcej, niźli się zda na pierwszy rzut oka... Gdy się odezwał, jego głos okazał się – na przekór fizjonomii – niski i chropawy, a mówił bardzo cicho.
- Witajcie, cny burmistrzu. Jam jest Sigvald, kapłan Morra z Bractwa Całunu, ze specjalnego poruczenia samego Wielkiego Mistrza Bractwa, Bassiano Dutry. Długą drogę przebyłem, z kapituły naszej w Siegfriedhofie w Stirlandzie i przez Wissenburg, ażeby ulżyć temu miastu w kłopotach jego.
- I ja was witam, w bogów wszelakich imieniu, wielebny Sigvaldzie. Dawnoście to w miasteczku zlądowali? I jak podróż przebiegła?
- Z woli Morra, spokojnie. Dobrą straż mi przydzielono z kapituły, dziesięciu przednich rycerzy z Zakonu Kruka. Wczoraj żeśmy przybyli, gdy ku horyzontowi słońce się chyliło. Raczcie wybaczyć, żem pierwej do was nie zawitał... Po nocy spokoju burzyć nie chciałem.
Bauermann skrzywił się na dźwięk słowa „sen”. Akurat tego mu ostatnimi czasy brakło.
- I zgaduję, że wiecie co nas trapi, ha?
- Cały północny Wissenland huczy od plotek, alem nie zwykł dawać im wiary. Mam już pewne przesłanki co do tego, co nawiedza Nebeldorf. Musicie przeto zrozumieć wagę misji mej. Bractwo przywiązuje do niej wielką wagę.
- Przesłanki, przesłanki... A ja się pytam, wielebny Sigvaldzie, wprost – dlaczego Bractwo? Dlaczego nie zostawić tego w rękach Zakonu Całunu?
Sigvald uśmiechnął się. Takiego pytania się spodziewał.
- Przeszło dwudziestu kmieci stąd i z najbliższych okolic zaginęło w ciągu mijającego miesiąca. Na cmentarzach znajdywane są rozkopane mogiły. Ludzie nocami widzą w lasach i na polach dziwne światła. Wieszczów nękają mroczne sny i wizje. Zbliża się Hexensnacht, burmistrzu, święta noc nie tylko dla prawowiernej trzody Boga Śmierci. Wybaczcie, ale możemy spodziewać się najgorszego – czasy są tak niespokojne... A co robi ojciec Ruprecht, najbliższy w promieniu wielu mil członek Zakonu Całunu? Nie wzywa łowców czarownic, nie daje znaku archikatedra w Luccini, czy choćby wielkiej świątyni altdorfskiej... Nie, ojciec Ruprecht nocami barykaduje się w świątyni i wznosi modły za tych, co giną. Pobożność ta wielkiej jest godna pochwały... Ale kiedy do czynów przychodzi – Bractwo Całunu winno wkroczyć.
Burmistrz mimo woli przytaknął. Już zaczynał lubić przybysza. W jednej chwili porzucił on swój staroświecki, flegmatyczny ton i przeszedł do konkretów. Takich ludzi potrzebował Nebeldorf.
- Jednakże... Cóż, Bractwo Całunu i Zakon... – podjął Bauermann ostrożnie dobierając słowa – cóż, nie darzycie się afektacją przesadną. Obawiam się, iż mimo słów waszych, ojciec Ruprecht może stanowić pewnego rodzaju... przeszkodę?
- Już nie. – Przybysz sięgnął za poły szaty i podał burmistrzowi jakieś papiery. – Czytajcie.
- Glej nietykalności... od Jego Wysokości Albericha Haupt-Anderssena, Elektora Stirlandu... Jak i rozkazy od samej księżnej Emmanuelle von Liebowitz, naszej Najjaśniejszej Pani na stolcu wissenlandzkim... Mocarnych macie sprzymierzeńców, kapłanie.
- Czasy mroczne, burmistrzu. Rozmawiajmy bez ogródek. Na północy wciąż trwa zawierucha po niesławnej wielkiej wojnie, Burzą Chaosu zwanej – na dźwięk tych słów Bauermann uczynił znak Młota. – W powietrzu wisi wojna domowa, ludzie bez domów i jedzenia, a i grabieżcy z Północy pola nie dali. A teraz ciemność zbiera się i na Wissenlandem, co nie doświadczył cierpień wojny. Mrok promieniuje też na Stirland, Reikland... na całe Imperium. Powiedzcie mi, co wiecie o po trzykroć przeklętych Dzieciach Nocy, o wąpierzach?
Burmistrz zbladł, a jego skóra w jednej chwili przybrała odcień bieli, jakiego nie uświadczysz nawet na tynku jego chałupy.
- Na Sigmara, Taala, Rhyię i na wszelakich bogów... Niewiele mi wiadomo, tyle ino co z klechd i z podań. Ale... był żem ja ongiś w Stirlandzie, tam mieszkałem. I tyle wiem, że są i że się plenią. Ale nie wierzyłem, że są i tutaj, w Wissenlandzie...
- Mądrzyście, burmistrzu, ale czasem lepiej, jak człek nie wie o wielu sprawach. – Sigvald uśmiechnął się blado. – Zepsucie sięga dalej, niźli wzrokiem możemy sięgnąć – Bractwo wie o tym najlepiej. Taka jest waga mego posłannictwa.
- Ale dlaczego do mnie z tym przybywacie? Dlaczego onych glejtów, papierów, ojcu Ruprechtowi nie pokażecie?
- Padło na was, bo plotki szybko się rozchodzą, a tego nie chcemy. Wielce delikatna to materia. Nie możecie dopuścić, by lud w panikę wpadł, czy w mym śledztwie wadził. Waszym zadaniem będzie dopilnować, by tak się nie stało. Ukręcajcie głowę każdej pogłosce, każdemu wichrzycielowi. Nie wątpię, iż wrogowie mogą próbować zasiać ziarna zwątpienia w ludziach. Wiele razy tak czynili.
- Sądzicie, iż... – burmistrz zniżył ton głosu – iż to może być ojciec Ruprecht...?!
- Tylko Morr będzie sądzić każdego podług myśli i uczynków jego. Chcecie znać me zdanie? Może coś jest na rzeczy, być może, lecz i możliwe jest, iż jest on zwykłym głupcem. Języka zasięgnąłem. Ludzie mają niepochlebne zdanie o nim. Ponoć kiep z niego, gadają, nepot i sybaryta... ale z każdej strony może paść zdradziecki cios. Chaos przybiera różne postaci. Tego uczy nas Bractwo Całunu.
Bauermann mimowolnie skrzywił się słysząc tak niepochlebne słowa o – jakby nie było – jednym ze świętych mężów Nebeldorfu, zaraz po kapłanie Taala i Rhyi. Choć nie mógł się nie zgodzić z tymi opiniami. A zagrożenie, jakie malował Sigvald może okazać się nieporównywalnie większe od gniewu lokalnego kapłana.
- A więc rozumiem... – Burmistrz usiadł, po raz pierwszy od początku rozmowy. – Rozumiem, czego żądacie ode mnie. Straż miejska i pachołkowie do waszej nieograniczonej dyspozycji będą, skreślę zaraz pisma stosowne. Co do ojca Ruprechta – cóż, nawet ja niewiele mam władzy nad nim i jego poczynaniami, więc to będziecie musieli załatwić we własnym zakresie. Ale powiedzcie, ino szczerze – a co jeśli zło, co ujawni się podczas Hexensnacht będzie potężne, mocniejsze nawet, iżbyście wy mu podołali?
Na te słowa Sigvald podszedł bliżej biurka burmistrza. Pochylił się i spojrzał mu w oczy.
- Na tę jak i na każdą inną ewentualność gotowym być trzeba. Już dzisiaj pocznij wznosić modły do swoich bogów i dobrym przykładem świeć. W godzinie próby w ich rękach spoczywa nasze ocalenie... a po śmierci Morr oceni każdego, podług zasług i przewin jego.

Wizyta u ojca Ruprechta – zgodnie z oczekiwaniami – niewiele wniosła do śledztwa Sigvalda. Stary pasterz Ogrodów Morra był równie pusty w środku jak beczka, taka co to nie porusza się, ino toczy  – i równie wielki, spasły jak tuczny wieprzek, rzekłbyś. Dwaj kapłani siedzieli w komnacie Ruprechta przylegającej do niewielkiej świątyni Boga Śmierci. Komnata i jej wystrój były tak bogate, na ile tylko pozwalała surowa reguła Zakonu – już w tym aspekcie ojciec Ruprecht ocierał się o miano heretyka. Tłusty głupiec trzymał w ręce pisma Sigvalda i spoglądał na nie taksującym wzrokiem.
- Hm, hm... Glejty od elektorów, hm... Ja to szanuję, ale mówię wam – z tego wszystkiego więcej złego wyjdzie niźli dobrego. Mówicie: strzygi, wąpierze? Nigdy żem ja w swym życiu takowych nie spotkał, a okolica nader spokojna. Te zaginięcia – zbiegostwo może? Światła w lesie, hm... babskie gadanie. Rzeknę raz jeszcze – reki mrocznych bożków w tym nie widzę, a jeżeli coś tu jest niewłaściwie, to to, że Bractwo Całunu węszy dookoła tego spokojnego miasteczka.
Dla kogo spokojnego, dla tego spokojnego, tłusty durniu... Gadaj zdrów, skoro ino na świątyni siedzisz, zbytkiem i posługaczami się otaczając... – pomyślał Sigvald i odrzekł – Słowa wasze, o wielebny, o przezorności wielkiej świadczą, lecz zły to doradca, gdy wokół ciemność i wrogowie człowieka. Bractwo wyznaje wiele zasad, jedna z nich brzmi: aby strzec królestwa Morra i jego trzody przed zakusami istot niegodziwych, trzeba być zawsze o krok przed nimi. A czasami i uderzyć pierwej.
-  Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak lubię rzec. Wasze nauki, hm... o herezję się ocierają, boć Pan Śmierci nie potrzebuje, aby kapłani jego stroili się w szaty wojowników i przynosili w ten sposób ujmę religijnej braci...
- Te swary pozostawmy mędrcom i uczonym do rozstrzygnięcia. Obawiam się, że wasze zdanie nie ma tu nic do rzeczy, wielebny. Ze sprawą innej natury przybywam, wasza zgoda potrzebna. W sprawie mogił rozkopanych. Dochodzenie jestem zmuszony przeprowadzić i spokój zmarłych naruszyć. Zgoda na ekshumację potrzebna...
Oczy Ruprechta rozszerzyły się, nadając jego twarzy wyraz jeszcze większego kiepa.
- Toż, toż... Toż to świętokradztwo!  Nie pozwolę! Jeszcze nigdy, na tej ziemi...
Sigvald wstał z wyściełanego miękkim atłasem zbytkownego mniszego fotela i przerwał perorę zakonnika.
- Jak to mawiają: zawsze musi być ten raz pierwszy. Obawiam się, wielebny, że kwestia ta jest zamknięta. Zgodę wydacie, albo sprzeniewierzycie się rozkazom książąt-elektorów, jak i woli Morra samego. Bo to z jego poruczenia tu jestem, pomnijcie.

Łopata uderzyła o zmrożoną ziemię cmentarnej mogiły. Nebeldorfski cmentarz nie był okazały. Słonce zmierzało już powoli ku zachodowi, a cienie między nagrobkami z minuty na minutę wydłużały się. Poza Sigvaldem, każdy z członków ponurej grupy czuł się tutaj nieswojo. Pachołkowie ze staży z niepokojem poglądali dookoła siebie. Mieli powody do niepokoju.
- Do kroćset! – jeden ze strażników, postawny brodaty drab, zaklął, po czym przypomniawszy sobie gdzie jest uczynił znak Młota. – Wybaczcie, wielebny... Ta mogiła stara jest, starsza niźli inne. Ziemia mocno zbita, a i do trumny z nieboszczykiem daleko, musiało się tutaj solidnie obsunąć...
- Mimo wszystko, kopcie dalej – odparł Sigvald. – Jak się dobrze sprawicie – na dzisiaj koniec i możecie do koszar wracać.
Choć nie okazywał tego, kapłan był wściekły. Dotychczasowe badania okazały się być całkowicie bezowocne. Kilka grobów, owszem, zostało rozkopanych i ciał w nich brakło, lecz nic poza tym. Mogiły były rozkopane bez jakiegokolwiek klucza. Ludzie, którzy dokonali rabunków nie pozostawili po sobie żadnych istotnych śladów, które pozwoliły by ich wytropić. Jeżeli w ogóle rabusie byli ludźmi... Ślady w ziemi wyglądały tak, jakby ktoś rozkopywał groby przy użyciu rąk, hieny cmentarne tak nie czyniły. Szaleńcy? Część jakiegoś rytuału? A może coś jeszcze gorszego...?
Potem coś przykuło uwagę Sigvalda. Wcześniej pomodlił był się do Morra o łaskę, o wizję i pomoc prosząc. I jego instynkt, wspomagany zapewne przez wolę Boga Śmierci, przywiódł go tutaj. Grób był okazały jak na nebeldorfskie standardy. Miał nawet płytę nagrobną, która – tak jak i nagrobek – musiała być ongiś bogato zdobiona, choć upływ czasu zatarł inkrustacje i rzeźbienia. Pachołkowie mówili, że jest to ponoć grób dawnego dziedzica Nebeldorfu, ale nic poza tym. Było to bardzo dawno temu...
Teraz po dziesięcioleciach – a najpewniej wiekach – mogiła cuchnęła. Tak właśnie odbierał to magiczny zmysł Sigvalda. Grób był niczym rak, lub wciąż niemrawo bijące, na wpół martwe serce, pompujące czarną energię przez całą nekropolię...
- Jest! – okrzyk przeciął ciszę i rozmyślania kapłana. – Ojcze, oto jest trumna!
Brodacz sprawił się nader dobrze. Dół faktycznie był nierówny i obsunięty, a głęboko w ziemi tkwiły zbutwiałe resztki trumny. Pachołkowie cofnęli się z nabożną trwogą, a Sigvald – jak zwykle podczas kontaktów z nieboszczkami – dotknął emblematu świecy na swojej szacie i zmówił cichą modlitwę do Morra. Potem wszedł do odgrzebanego dołu mogiły i odwalił przegniłe wieko trumny,
Zgromadzeni strażnicy jak jeden mąż jęknęli. Ten i ów zbladł, niejeden odmówił modlitwę do swego boga. Sigvald natomiast nie był zdziwiony.
Solidny kołek sterczał z klatki piersiowej szkieletu. Jego czaszka – przebita srebrnym gwoździem – leżała na dole trumny, przy resztkach kości stóp. Te natomiast – jak i ręce – były oplątane drutem. W szczękach zmarłego tkwił jakiś przegniły wiecheć – kapłan mógł tylko zgadywać, iż przed wiekami były to kwiaty białej róży. Wampir. Oczywiście.
Coś jeszcze przykuło uwagę Sigvalda. Srebrny sygnet – o dziwo nie naruszony zębem czasu i błyszczący nowością – tkwił na palcu prawej dłoni domniemanego krwiopijcy. Kapłan ostrożnie zdjął ozdóbkę – była pokaźnych rozmiarów i widniał na niej herb rodowy – stylizowana czaszka przebita mieczem. Niebiedny być musiał, skoro pochowan z  tak cenną błyskotkę, lecz dlaczego wygląda ona jak nowa? - przemknęło przez myśl kapłanowi. Cóż, postanowił, że zajmie się tym później i dyskretnie schował pierścień w poły szaty.
Wyszedł z dołu. W dłonie nieboszczyka włożył amulet – małą srebrną świeczkę – po czym polecił zamknąć trumnę i zasypać grób. Gdy umilkły echa pracy łopaty i przebrzmiały ostatnie słowa modlitwy o spokój dla zmarłego, Sigvald zebrał swych ludzi  i powiedział.
- Od tej pory obowiązuje was milczenie na temat tego, coście tu widzieli. Dla dobra miasta i spokoju jego mieszkańców. Nieposłuszeństwo będzie surowo karane, wiecie z czyjego rozkazu tu jestem, prawda?
Strażnicy wiedzieli. Spojrzeli po sobie zmieszani, po czym jeden z nich odrzekł – Twój rozkaz, panie. Będzie jak wielebny każe.
- Dobrze. A teraz jesteście zwolnieni. Możecie wracać do koszar. Jeden z was nich w te pędy poleci do gospody przy placu, gdzie pomieszkuję, po Rycerzy Kruka. Niech zjawią się tutaj, nim zmierzch nastanie.
A ja tymczasem idę pomówić z ojczulkiem Ruprechtem o tym, jakie to jeszcze ciekawe rzeczy chowa w swych Ogrodach... - dodał Sigvald w myślach.


* * *


Ogień! Pożoga i zniszczenie! Krzyki przerażonych ludzi! Zemsta! Zemsta, zemsta, zemsta...
Łowca czarownic ocknął się. Zmierzchało, a on przysypiał w siodle. Podczas długich lat pościgu za swą ofiarą opanował tę sztukę do perfekcji...
Wysokie płomienie! Brzęk tłuczonego szkła! Płacz ojca i matki...
Wizje senne znów go dopadły i będą się go trzymały całą noc... Ale już jutro, skoro świt, dostanie to, za czym gonił przez ostatnie długie lata. Pociągłą twarz inkwizytora wykrzywił wilczy uśmiech. Do Nebeldorfu coraz bliżej...
Omamy senne powróciły, przenosząc go do rodzimego Altdorfu, niosąc ze sobą wizje ognia, krwi i dzikiej, nienasyconej żądzy zemsty.


* * *


- Jak to, „nie wiecie”, co to za mogiła i kto w niej poczywa?!
Sigvald i Ruprecht stali w świątynnej piwniczce, wśród regałów, na których zgromadzone były rozliczne opasłe woluminy – kroniki narodzin, śmierci i pogrzebów – jakie to księgi tradycyjnie gromadzą kapłani Morra. Dookoła było ciemno i śmierdziało stęchlizną i grzybem. W świetle trzymanej przez Sigvalda wysoko pochodni było widać, iż miejscowy kapłan obficie poci się.
- Ano, nie wiem... Hm... Znikł ów rocznik, najwyraźniej. Ech... wola boska... Każę wybatożyć któregoś z posługaczy, boć to pewnie który z nich dla draki zwędził.
- To was powinno się obwiesić, wielebny! – Sigvald mówił podniesionym głosem. – Prowadzenie roczników psim waszym obowiązkiem, kapłanie! Znać, że zbyt dobrze wam tutaj jest, zaprawdę, winienem napisać do arcykapłana w Altdorfie, by was...
- Wstrzymajcie swój plugawy język i nie zapominajcie, gdzie jesteście. To Morra dom i zaprawdę w niesmak mu wasze zbójeckie pokrzykiwania. Powtórzę: takie przypadki zdarzają się i...
Ale Sigvald już go nie słuchał. Opuścił piwniczkę z hukiem ciężkich odrzwi, przerywając perorę kapłana w pół słowa.

Rycerze Zakonu Kruka stali tam, gdzie był im przekazał. Widok dumnego szeregu dziesięciu milczących mężów, w połyskliwych czarnych zbrojach budził respekt i przypominał o majestacie śmierci... Sigvald podszedł do zwierzchnika rycerzy, Sigismunda.
- Sigismundzie, korzenie niegodziwości sięgają głębiej, niźli skłonny żem był przypuszczać pierwej. Weź wszystkich swoich towarzyszy broni i trzymajcie wartę nad Ogrodami Morra nocą. Wiesz, jak to czynić, nie raz było to w twych obowiązkach. Miejcie baczenie i na kwaterę ojczulka Ruprechta i na groby. Zaprawdę powiadam, nikt i nic nie ma prawa wedrzeć się na cmentarz ani opuścić go bez mej wiedzy! Jeżeli coś będzie się działo – gońca miejcie w pogotowiu i pchnijcie go pod gospodę, tam ja będę. W imię Morra, nie zawiedźcie!
Milczący salut dziesięciu uzbrojonych w miecze mężów był jedynym – i pewnym – znakiem, że nie zawiodą.

Na widok sygnetu, burmistrz Bauermann wykonał znak Młota. Było już bardzo późno i Sigvald zastał burmistrza w pieleszach, mimo to, sprawa była na tyle poważna, że nie śmiał odmówić kapłanowi spotkania. Siedzieli więc w izbie rządcy Nebeldorfu, w mroku, którego nie mogła odpędzić jedna paląca się świeca. Dwa księżyce oświetlały tę ponurą naradę zimnym światłem.
- Toż to von Blautenbergów pierścień i ich herb, ojcze. Starzy to byli dziedzice Nebeldorfu, póki ich ród von Liebowitzów nie wydziedziczył i władania nad ich włościami nie przejął. A ludzie prości wtedy poszli na nich, posiadłość w perzynę obrócili, ród do nogi pono wybili. I słusznie, bo powiadali wszyscy, że dziedzice wielce niegodziwi byli, z demonami pono harcowali, krew niewinną przelewając. Ale to było drzewiej, niźli najstarsi włościanie pomną.
Sigvald zadumał się na chwilę, sygnet w palcach obracając. Potem odrzekł, starannie i ostrożnie dobierając słowa – Podczas nekropolii przeszukiwania, Morr w swej łaskawości wizję był mi zesłał i oto jest – ów sygnet w skażonej ziemi znalezion. Jego właściciel, cóż... wąpierzem był, lub też za takiego został uznany, gdy go do grobu kładli.
Pomarszczone czoło burmistrza Nebeldorfu było mokre od potu, niby łąka o poranku, rosą upstrzona, rzekłbyś. Któż mógł przypuszczać? Krwiopijca tu, w Nebeldorfie? Cisza była tak pełna napięcia i grozy oczekiwania na najgorsze, że Bauermann nie śmiał się odezwać. Miast tego, głos zabrał Sigvald – Zapewne wiem, co też was kłopocze, burmistrzu. Czy domniemane dziecię nocy jest przyczyną tego, co dręczy tę mieścinę? Nie wiem, tego nie wiem... póki co. Dzisiaj w nocy uproszę Morra o kolejną łaskę, aby w swej łaskawości zesłał mi On mądrość i objawienie... Nie z tym jednak tylko przychodzę do was... – Pauza w wypowiedzi była wręcz namacalna. – Ojciec Ruprecht. Cóż, zażywny braciszek może skrywać więcej sekretów, niźli przypuszczałem pierwej. Ale przynajmniej dziś w nocy winno być spokojnie – mężowie Zakonu Kruka pieczę trzymają nad cmentarzyskiem... i nad świątynią jednako. Dla dobra nas wszystkich, jak i ku przestrodze ojczulka Ruprechta.
Sigvald powstał. Płomień świecy zamigotał, lecz nie zgasł. Kierując się w stronę drzwi, kapłan rzekł na odchodne do milczącego Bauermanna – Zmów modły do tych bogów, których o łaskę zwykłeś prosić. Obawiam się, iż tej nocy ich pomoc może być nam szczególnie potrzebna. A gdyby coś się działo – pod Parującym Kielichem jestem. Dobrej nocy, burmistrzu.
Gdy został w ciemnej izbie sam, rządca Nebeldorfu podszedł do zamkniętego na głucho okna. Piętno miasta znów powoli wypełzał spomiędzy budynków i gromadziło się na placu – zimna, biała mgła, lepka i dusząca niby palce upiora.


* * *


Przebłysk świadomości wyrwał go z sennego otępienia i naporu wizji, które nie miały końca. Pod jego przymkniętymi powiekami rozbłysło światło i szybko przygasło. Zapiekło.
Łowca czarownic otworzył oczy i potoczył dookoła nieobecnym wzrokiem. Ciemny trakt wiodący do Nebeldorfu, środek nocy, księżyc stoi wysoko, a wierny wierzchowiec niestrudzenie niesie swego pana ku jego przeznaczeniu. A więc znów spał w siodle, zmożony nawracającymi wciąż wizjami ognia i zemsty...
W tym momencie rozbłysk światła powrócił. Biało-zielone lśnienie zaatakowało oczy łowcy z taką siłą, że ten aż skulił się w siodle. Do jego nozdrzy dotarł znajomy zapach ozonu, lekki i odległy. Inkwizytor dobrze znał ten zapach, a przez jego oblicze przemknął krzywy uśmiech. Magia. Ktoś tam używa plugawej czarnoksięskiej sztuki. I może być to tylko jeden człek...
Łowca popędził swego konia, a odległość między nim, a jego zwierzyną kurczyła się nieubłaganie.


* * *


Jedna z izb w gospodzie Pod Parującym Kielichem była skąpana w białawej, nieziemskiej poświacie. Pokój – choć wyposażony nader skąpo – w feerii magicznego światła zdawał się być miejscem wyrwanym z innego świata. Pośrodku podłogi, w centrum magicznego kręgu klęczał Sigvald, a nad jego dłońmi unosił się sygnet von Blauetenbergów.
Właściwie nie powinien był tego robić. Choć hierarchowie Zakonu Całunu uważali każdy kontakt z duszą kogoś, kto zmarł w odległej przeszłości za ciężki grzech, za niepokojenie trzody Boga Śmierci – Sigvald wiedział, że byli głupcami. Członkowie Bractwa Całunu, a w szczególności jego komórki – Zakonu Trupiej Świecy – wiedzieli, iż każdy z bogów zamieszkuję Domeną Chaosu i każdy z nich posiada swoje sługi – zwane potocznie demonami – a ludzkość po prostu wyparła się tego faktu. Dowody były niezbite. Czyż dawni czarownicy wzywający imienia Pana Zimy – Ulryka, w zamierzchłych czasach przed Sigmarem, nie potrafili przyzywać ze śnieżnej zawiei duchów ogromnych widmowych wilków? Czyż święci Sigmara podczas swych wizji nie widywali wielokrotnie skrzydlatych aniołów niosących znak Młotodzierżcy? Tak, demony nie były li tylko sługami Panów Chaosu, ale ludzie – najpewniej z lęku przed niezgłębionymi otchłaniami Immaterium i ich przerażającymi mieszkańcami –  odrzucili ten łącznik ze światem duchowym. I tak, przyzwanie Żniwiarza, sługi Boga Śmierci nie było grzechem, oświeceni członkowie Bractwa wiedzieli o tym.
Ale wdzieranie się tak głęboko w Osnowę, niepokojenie esencji istoty martwego od wieków, a być może i przeklętego przez wszystkich prawych bogów – to było ogromne ryzyko. Nawet dla tak doświadczonego kapłana jak Sigvald. I ta świadomość napełniała jego serce lękiem. Wszak to od jego powodzenia zależał los tej mieściny, jak i być może całej prowincji.
Ludzie Zakonu Całunu nazwali by go czarnoksiężnikiem, nekromantą, i niechybnie oddali by go Inkwizycji. Uśmiechnął się. Jakimiż są oni głupcami... „Ogień ogniem zwyciężaj”, jak mawiał gmin. Sigvald nie był nieprzygotowany. Był kimś, kogo w szeregach Zakonu Trupiej Świecy zwano „białym nekromantą”, osobą specjalnie przeszkoloną do kontaktów z zaświatami.
Teraz jego umiejętności zostały poddane ciężkiej próbie.
Po pierwszej fali łagodnego transu przyszedł sztorm pozaświatowej energii. Umysł Sigvalda zaczęły napastować istoty polującego na nierozważnych czarodziejów – duchy i demony Eteru. Ale jaźń kapłana parła wciąż naprzód, wzywając imienia Żniwiarza. Wiedział, że jest bezpieczny, o ile jakaś wyjątkowo potężna istota nie przełamie magicznego kręgu. Był zbyt głęboko w odmętach Królestwa Chaosu, by liczyć, że tak się nie stanie. Miał mało czasu, Modlił się do Morra o siłę.
Głosy w jego głowie to pojawiały się, to znikały – niektóre kuszące i zwodnicze, inne szydzące i kpiące. Przypominały mu o jego grzesznej przeszłości. Wzywały go. Przeklinały go.
I nagle ucichły.
Z rozdarcia Osnowy wystąpił mroczny cień, okuty w czarny, postrzępiony płaszcz z głębokim kapturem skrywającym jego lico. Fala Shyish, magicznego wiatru śmierci, owionęła Sigvalda. Poczuł on, jakby nagle stanął nagi na północnym lodowcu. Zapewne znów ubędzie mu lat i przybędzie kilka kolejnych pasemek siwych włosów... Ale teraz to nie było ważne. Dokonał tego – wezwał Żniwiarza. I zwarł się z demonem, usiłując narzucić nań swą wolę, niby jarzmo, wolę oddanego sługi Morra. Rozkazał mu odnaleźć duszę człeka, który był właścicielem sygnetu. Po sekundach, a może minutach, które dla Sigvalda zdały się wiecznością, Żniwiarz zniknął. Sigvald odetchnął – udało mu się podporządkować demona. Ale była to przedwczesna ulga i wiedział o tym. W jednej chwili magiczny huragan dookoła kapłana przycichł niemal zupełnie, lecz do jego umysłu wlała się fala nowej energii. Moc tak brudna, czarna i plugawa, naznaczona śmiercią, nienawiścią i potępieniem. Sigvald walczył, żeby nie zwymiotować. Walczył o oddech, o świadomość... Dusza zmarłego powróciła do sygnetu. Cieszę przeciął szept – Kto... Kto... Kto się ośmieeela...?
- Wierny sługa Boga Śmierci, duchu nieczysty! Nie wyrywaj się, nie zbiegniesz, póki ci nie rozkażę. Ktożeś jest? Odpowiadaj!
- Przeklęty... Prze... przeklęty...
- W imię Morra, rozkazuję ci: mów!
- Her... Hermann von... von Blau... Blautenberg... Po... potępieeeniec... Bądź przekl... przeklęty...
Sigvald skupił się i zaatakował ducha ze zdwojoną siłą.
- Nie wywiniesz się od odpowiedzi! Mów, ktożeś, kto miasto niepokoi!
- Krew... Krew na rękaaach... Krew... Krwiopijcy... Oni... z mojej krwiii... Przeklęty... Dom... Dom w leeesie... Krew...
- Jaki dom? Gdzie? Kto cię przeklął?
- Dooom... Dom w lesie... Krew... Oni... z mojeeej krwi... Bądź... przekl... przeklęty... żmijo...
Sigvald zorientował się już, że dalsza rozmowa z potępieńcem jest bezcelowa. Zbyt był umęczony swoją klątwą... czymkolwiek ona była. To nie miało sensu, dowiedział się tyle, co potrzebował.
- W imię Morra, rozkazuję ci odejść. Wyzwalam cię, wracaj do piekła, które jest ci domem.
Z cichym westchnieniem duch uleciał ponownie w Eter. Szczelina między rzeczywistościami została zamknięta, a sygnet leżał w dłoni kapłana – zimny i martwy.
- Hermann von Blautenberg i dom w lesie. Nader ciekawe... Jaką tajemnicę skrywasz ty i ród twój?
Natarczywe pukanie do drzwi przerwało jego rozmyślania. Odsunął skobel i wyjrzał w mrok korytarza. Stał tam przerażony młokos, jeden z pachołków ze straży miejskiej. Chłopak wyglądał tak, jakby samą kostuchę zobaczył, a widok Sigvalda – świeżo po odbyciu straszliwego rytuału, bladego i o iście trupiej proweniencji – raczej nie dodał mu otuchy. Młodzian wystękał – Panie... Cmentarz, na cmentarzu źle się zadziało! Złe się pokazało! Bieżajmy, panie, bo straszno jest i waszej pomocy trza!

Duszący fetor krwi był wszechobecny. Chłód zimowej nocy był dojmujący i zwłoki stężały już, ale odór śmierci nie chciał dać zapomnieć o jatce, jaka się tu niedawno rozegrała.
Ciało jednego z rycerzy Zakonu Kruka – którego Sivald rozpoznał jako truchło Konrada – leżało oparte o mur nekropolii. Ktoś, lub coś, przedarło się przez jego stalową zbroję, rozrywając ją, jakby była z papier-mâché. Czarny napierśnik, kawał solidnej blachy, był rozorany przez całą szerokość klatki piersiowej. Rycerz był częściowo wybebeszony, jego wnętrzności były na widoku. Mężczyzna nie zdążył nawet dobyć miecza, a jego oblicze skryte pod ciężkim hełmem wyrażało głębokie zaskoczenie i trwogę. Sigvald stał nad trupem razem ze strażnikami i ocalałymi rycerzami. Było ich ośmiu. Kapłan słuchał relacji mistrza rycerzy, Sigismunda.
- Tak, złe przyszło z zewnątrz, choć byliśmy czujni, i zabrało dwu mężów ku wiecznym Ogrodom Morra.
- Sigismundzie... Wystawiłem życie twych towarzyszy na hazard i krew ich na moich rękach jest. Ale zaprawdę, oddali życie w sprawie słusznej i na pewno Morr obdarzy ich za to względami szczególnymi...
- Tak, polegli w obronie Jego Ogrodów przez ciemnością. Byli gotowi na nieuniknione. Rycerze Zakonu Kruka zawsze są gotowi, by zatańcować z kostuchą.
- Słusznie prawisz. – Kapłan uśmiechnął się smutno. – Jednakowoż... dwóch silnych mężów będzie nam, żywym, brakować na tym padole... Ale powiedzcie lepiej, jak to było onej nocy?
- Złe przyszło po północy – odparł rycerz ponuro. – Rozstawiliśmy warty dookoła Ogrodów tak, ażeby jeden mógł przyjść drugiemu w potrzebie, gdyby trzeba było. Ale i to zawiodło. Kiedyśmy bieżyli na pomoc poległemu tutaj Konradowi, złe wywiodło nas, i jednocześnie przypuściło atak z drugiej strony nekropolii. – Rycerz wskazał ręką w kierunku przeciwległego krańca cmentarza. – I gdy Konrad leżał już, nieżyw, dopadło stróżującego tam Wilhelma, który takoż oddał ducha Morrowi i wdarło się do Ogrodów. Wywiodło nas, byliśmy jako te dzieciaczki we mgle...
Istotnie, śmierć dwóch rycerzy była smutna, ale coś gorszego wisiało w powietrzu. Sigvald już się tego dowiedział. To, co przyszło nocą, rozkopało też mogiłę Hermanna von Blautenberga... a ciało znikło. Fragmenty mrocznej układanki poczęły układać się w całość w głowie kapłana.
- Oni przyszli... z lasu – rzekł Sigvald, tonem jakby nieobecnym, patrząc na odległą ścianę kniei skąpanej w mroku.
- Tak, panie? – odparł zdziwiony nieco Sigismund. – Tak być może... Ale skądżeście...?
Sigvald przerwał mu w pół zdania. Wiedział, że to duży nietakt, ale sytuacja wymagała działania, a nie słów.
- A... Ruprecht? – kapłan zniżył swój głos do szeptu, aby nie zwracać niepotrzebnej uwagi strażników. – Co z nim...?
- Cicho sza, jako ta mysz pod miotłą. Mówi, że niczego nie widział i nie słyszał, a że na rzyci siedział – tegośmy dopilnowali.
Oczywiście... Źródło Chaosu tkwiło w lesie, a Ruprecht, kimkolwiek był, był tylko pionem w większej grze... Jutrzejszy przyniesie więcej odpowiedzi, a Sigvald nie dopuści, by krew niewinnych została ponownie przelana.

Opończa Sigvalda raz po raz haczyła o krzaki i zwisające nisko konary drzew, gdy przedzierał się przez las. Było już wczesne popołudnie – po wydarzeniach nocy i pospiesznych rytach pogrzebowych nad poległymi rycerzami, kapłan wrócił do siebie i zażył choć trochę snu. Rano zastał pod swoimi drzwiami sługę z listem od ojca Ruprechta, który polecał mu owego chłopaka – zwanego Karlem – do służby. Chcąc nie chcąc, Sigvald zasięgnął języka wśród mieszkańców na temat posiadłości w lesie, po czym wyruszył tropem upiorów nocy.
Trop był nader nikły i prędko się urwał, ale było niemal pewne, że tajemnicze zniknięcia miały związek z opuszczonym dworkiem von Blautenbergów, który to podobno stał jeszcze w lesie, zapomniany i opuszczony. I jeszcze zniknięcie trupa Hermanna... czy był to trop dobry, czy fałszywy? Nie, innego nie było. Splatało się tu zbyt wiele niekorzystnych wydarzeń. Sigvald westchnął ciężko.
Las był mieszany, w przeważającej części iglasty. Nieliczne drzewa liściaste miały nagie gałęzie, a krzewy były martwe. Choć na polach zima odpuszczała powoli, to w ostępach puszczy trzymała się jeszcze mocno. Chłopak – Karl – wysforował się daleko przed niego. Ruprecht miał rację, znać było, że ów zna las i te okolice niby własną kieszeń. Przemykał między gałęziami niby pająk, lubo leśny duch, ledwo tylko wzbudzając ruch gałęzi i nielicznego listowia.
Karl był także wioskowym niedojdą – był niemy i ponoć nieco ociężały na umyśle. Ponieważ był sługą ojca Ruprechta, Sigvald nie ufał mu z początku, lecz szybko zawiązała się między nimi nić porozumienia. Chłopak był usłużny, nawet bardzie niż trzeba, i poczciwy ponad miarę. Czy takie niedojda mógłby być niewolnikiem mrocznych mocy...?
Kapłan otrząsnął się z ciemnych myśli i skupił się na realnym celu. Dogonił Karla.
- Pewnyś, że dobrą drogę obraliśmy?
Skinienie głową. Uśmiech.
- Ale daleko to?
Przeczenie. Uśmiech. Skinienie ręką.
- Nie rozumiem.
Uśmiech. Uśmiech. Wskazanie ręką w stronę...
- Aha... rozumiem.
Właśnie w tym momencie Sigvald zobaczył pozostałości starego traktu prowadzącego do posiadłości. Po krótkiej drodze wzdłuż owej ścieżki, kapłan ujrzał swój cel.
Dworek wyłonił się spośród szarobrunatnego lasu. Był wielki, stary i bardzo, ale to bardzo nadgryziony zębem czasu. Różnorodne pnącza i porosty pokrywały jego spękane ściany. Posesję otaczał kilkumetrowej wysokości mur, teraz skruszały i zniszczony. Brama była wyłamana. Podchodząc bliżej, Sigvald spostrzegł tarczę herbową ze znakiem von Blautenbergów wiszącą nad resztkami bramy. Czaszka przebita mieczem... Kapłan i niedojda przekroczyli bramę i weszli na dziedziniec.
Tutaj ślady zniszczenia były jeszcze bardziej widoczne. Ongiś, budynek był przedstawicielem typowego imperialnego stylu średniej szlachty, z szachulcowym murem, wysokimi ścianami i bogato wykończonymi drewnianymi zdobieniami. Teraz było to już tylko ruina. Kamienne fasady warowni i dworu były osmalone i sczerniałe, zapewne od ognia, a elementy drewniane niemal całkowicie zwęglone. Szerokie okna miały powybijane szyby, a dach w wielu miejscach zapadł się. Szopy i składziki pod murem były już tylko wspomnieniem. Cud, że to wszystko w ogóle jako tako pion trzymało...
Co gorsze, nie była to zwyczajna ruina. Splugawiony wiatr śmierci – Shyish z Dhar, splecione niby w chorych, miłosnych karesach – krążył nad dworem niby burzowa chmura. Dla magicznego wzroku Sigvalda było to coś wręcz namacalnego. Opary czarnej mgły dobywały się z ziejących ran zniszczonych okien. Ciemno-purpurowe cienie obłaziły skruszałe, dziurawe ściany budynku. Jeżeli mogiła Hermann von Blautenberga była skażona, to ilość nieczystej energii obecna tutaj kazała przypuszczać, że jest to miejsce nie z tego świata, lecz zgoła z innego wymiaru, prastarego i groźnego, cuchnącego niegodziwością, rozkładem i śmiercią – z samego Królestwa Chaosu...
Prawa natury i bogów zostały w tym miejscu złamane. To było jądro ciemności.
Sigvald obrócił się do Karla, który stał oniemiały, przytłoczony grozą budowli.
- Wejdę teraz do tego budynku. Ty zostań tutaj. Jeżeli cokolwiek cię zaniepokoi – dziki zwierz, bestia, lub inne, gorsze rzeczy – schowaj się, lub daj mi znać, wedle możności. Jeżeli nie wrócę, nim kompleta minie, to jest do zmierzchu zapadnięcia – wracaj do Nebeldorfu i przygotujcie się na najgorsze... Sigismund będzie wiedział, co robić, gdy przekażesz mu to pismo – mówiąc to, kapłan wręczył Karlowi przygotowany uprzednio list.
Natura jakby zamilkła, zimowy wiatr przestał dąć, a samotny Sigvald – z modlitwą do Morra na ustach – przekroczył bramy królestwa Chaosu.


* * *

Zapisane
Jovaen
Wszechwybraniec
Ulubieniec Chaosu
*********
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 459


To ja jestem RPG-UG


Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : Styczeń 12, 2011, 13:14:02 »

* * *


Jechał przez miasteczko, a miejscowi przed nim i przed jego wierzchowcem. To dobrze, że plebs znał swoje miejsce w szeregu i nie wchodził w drogę oddanego sługi Prawa. Nie będą ci ludzie przeszkodą, gdy będzie wymierzał słuszną karę. Wszyscy byli głupcami, nieświadomymi tego, jak wielkie zło wpuścili w swe obejście... Burmistrz unikał jego wzroku podczas rozmowy i kazał mu pójść precz. Znać, że nie ma w Imperium szacunku dla piewców Solkana, ale to się wkrótce zmieni... Dobrze, że morriański zakonnik poszedł po rozum do głowy i ukorzył się na widok znaku Boga Zemsty. Tłusty głupiec wskazał mu nawet drogę, którą obrał plugawy magus. Teraz łowca czarownic skierował swego konia na tę leśną ścieżkę i podążył za swoją zwierzyną. To było takie łatwe... Plugawiec nawet nie próbował się maskować. Choć łowca nie wiedział, czego ów niegodziwiec szuka w lesie, to nie dopuści do tego, aby zdołał on wyrządzić jeszcze więcej zła... zwłaszcza teraz, w wigilię nowego roku, w dniu poprzedzającym Hexensnacht.


* * *


Choć w tym miejscu ewidentnie zionęło nieczystą mocą – przeszukanie warowni i dworku nie przyniosło wielkiego rezultatu. Sale i komnaty były w większości do cna ogołocone, po tym, gdy wściekły tłum plądrował dobytek znienawidzonych dziedziców... Sigvald jeszcze teraz czuł energię nienawiści, która przylgnęła do tego miejsca, niespokojne emocje, strach, grozę, zapach śmierci. Bardziej przyziemne zmysły kapłana rejestrowały także odór rozkładu. Był tutaj kurz, bardzo wiele kurzu, sporo zbutwiałego drewna, kawałków ścian i dachu, gruzu i tym podobnych, a poza tym – żadnych istot żywych, które normalnie zasiedlały takie miejsca. Żadnych nietoperzy, szczurów, pająków czy innego robactwa, które było w takich miejscach zawsze obecne. To zaniepokoiło Sigvalda najbardziej. Piętno śmierci było tu prawdziwie wszechobecne i obezwładniające. Tyle że poza tym, było tu całkowicie pusto i nic nie przykuwało uwagi kapłana.
Aż natrafił na zejście do piwnic. Klapa znajdowała się w ziemi, na podwórku, na tyłach dworku i odkrycie jej poraziło wiedźmi wzrok Sigvalda. Wejście i położone niżej piwnice cuchnęły, miazmaty złej energii, mocniejsze niż gdziekolwiek indziej, buchały wręcz z mrocznych otchłani, które skrywała klapa. To był znak od Morra, tam był klucz do rozwiązania zagadki. Kapłan ostrożnie zbliżył się do włazu, lecz o ostatniej chwili cofnął rękę. Skupił myśli. Magia, oczywiście. Proste zaklęcie magicznego alarmu. Ktoś zabezpieczył wejście do piwnic... Sigvald sięgnął między poły szaty i dobył małą, rżniętą w krysztale fiolkę. Woda ze świętego źródła Morra, w archikatedrze w Luccini. Neutralizuje efekty niegodziwej magii, w pewnym ograniczonym zakresie, oczywiście. Powinna wystarczyć na tak prosty czar. Wyjął zatyczkę, po czym pokropił właz i mosiężny uchwyt klapy odrobiną świętej wody. Zasyczało i zionęło smrodem zgniłych jaj – znak, że magia wody zadziałała, Morr był łaskawy... Z nadzieją w sercu, kapłan pochwycił uchwyt i pociągnął. Zejście do piwnic stanęło otworem. Cuchnęło rozkładem, gorzej niż w innych częściach domu, co nie zdziwiło Sigvalda. Innego wyjścia nie ma - pomyślał kapłan, po czym opuścił się w dół.

Jego wtargnięcie do tego królestwa dni minionych wzbudziło niewyobrażalny tuman duszącego kurzu. Walcząc o dech, Sigvald oparł się o ścianę, ciężko kaszląc, po czym rozejrzał się. Piwnica miała nieobrobione ściany, wyglądała bardziej jak nora w ziemi, wykopana przez kreta, lub też szczuroczłeka. Nisko zawieszony strop podpierały zbutwiałe belki. A z pomieszczenia, w którym stał kapłan – niby z przedsionka – wiódł tunel, biegnący głębiej w ciemność. Sigvald z przewieszonego przez ramię tobołka dobył żagiew, po czym rozpalił ją. Te piwnice były bardzo przestronne i światło pochodni nie oświetlało nawet wszystkich ścian. Sigvald ruszył korytarzem przed siebie.

Wędrówka przez te skażone tunele zapewne przyprawiłaby normalnego człeka o lekki obłęd, lecz Sigvald był dobrze obeznany z ciemnością. Był członkiem Bractwa Całunu, kapłanem Trupiej Świecy, oddanym sługą Morra. Nie lękał się mroku. Wiedział, że ów sam w sobie nie jest zły, lecz złe są istoty, dla których jest on schronieniem. To ludzie, szalenie czarnoksiężnicy, nekromanci, a wreszcie Przemienieni – wampiry, byli niegodziwi. Ciemność Chaosu była w ich czarnych sercach. Ciemność zrodzona z przywar typowych dla istot rozumnych – strachu, głupoty, żądzy władzy...
Te, godne filozofa, rozmyślania przerwało osobliwe wrażenie węchowe. Odór śmierci, ale nie ten magiczny, mistyczny, ale śmierci prawdziwej, przyziemnej, namacalnej. Smród zwłok, fetor krwi, płynów ustrojowych i zgnilizny. Sigvald przyspieszył, aby odnaleźć jego przyczynę.
Pomieszczenie, które otworzyło się przed nim było duże, okrągłe, a w jego centrum ktoś wykopał dół. W dole tym odbywała się upiorna orgia.
Dziesiątki, nie setki zwłok w przeróżnych fazach rozkładu leżały na jednej kupie, przemieszane i splątane, niby w parodii miłosnych uniesień. Trupy były w różnych stadiach zepsucia – niektóre jeszcze świeże, ledwo zaczynające się rozpadać, inne zaś obgryzione do białej kości. Szczegóły tego widoku były zbyt odrażające, ażeby mógł je opisać człek zdrowy na umyśle.
Oto był powód zaginięć i rozkopanych mogił... Zwłoki nieszczęśników, którzy wpadli w szpony szaleńca, który był zdolny do stworzenia tak makabrycznej kolekcji, były gromadzone tutaj, zapewne nie tylko od paru miesięcy, lecz od lat, a Sigvald mógł się domyśleć, w jakim celu tak czyniono. Zadrżał. Jego duszę owionął chłód bezdennej grozy, na myśl o tym, kto może być na tyle potężny, aby dążyć do ożywienia takiej ilości zmarłych... i kto ma moc, dzięki której jest w stanie nad taką armią zapanować.
Sigvald minął dół, z niepokojem w sercu. Przeszedł do następnej komory. Poprzednie pomieszczenia, które mijał na drodze do tego miejsca były albo puste, albo zastawione resztkami rzeczy typowych dla dworskich piwnic – beczkami, worami przegniłej mąki, belami zetlałych tkanin, stosami zbutwiałego drewna opałowego... To miejsce było zgoła odmienne.
Na licznych regałach stały fiolki, słoje, menzurki i podobne utensylia. W niektórych słoikach – ku zgrozie kapłana – przechowywano rozmaite ohydztwa, jak na przykład resztki ludzkich płodów, nienazwane organy i inne okropieństwa. Stoły do sekcji, klatki, przyrządy, które sprawiały wrażenie wyposażenia komnaty tortur i tym podobne meble zapełniały inne zakątki komnaty. Były także liczne regały z księgami – zapleśniałymi, toczonymi przez robactwo woluminami, niechybnie skrywającymi mroczne sekrety. To było serce mrocznego władztwa von Blautenbergów.
Sigvald podszedł do sporego pulpitu w centrum komnaty, na którym były rozłożone rozliczne księgi i zapiski. Trzymając pochodnię w jednej ręce, wertował papierzyska. Wszystko było pisane archaicznym Reikspielem, jakby sprzed setek lat. Dominowały wyliczenia, jak na przykład: „Wissenburg – Nuln, Trakt Główny: 3”, albo „Pfeildorf, Nekropolja: 6”. Wszystkie te rachunki składały się w jedną, upiorną całość – sumę wszystkich porwań zwłok i podróżnych w Wissenlandzie, na przestrzeni wielu długich lat! Dreszcz przebiegł przez plecy kapłana, choć nie było w piwnicach aż tak zimno.
Potem począł wertować dziennik, w którym ktoś prowadził prywatne zapiski. „Rzeczon Rytuał odprawion zostać winien, jako rzecze B.R., gdy oba Xiężyce pełnię swej Postaci osiągną...” – Sigvald mimowolnie uśmiechnął się. Ten, kto sporządzał te notatki najwyraźniej czuł się tutaj bezpiecznie, gdyż szyfr którego używał, był bardzo prymitywny. „B.R.” oznaczało w żargonie nekromanckim Księgę Śmierci, niesławny grimuar autorstwa szalonego Araba, Abdula ben Raschida – „B.R.” właśnie. Mroczna wiedza z kart tego tomiszcza pchnęła Mannfreda von Carsteina – wampirzego księcia Sylvanii – do napisania ohydnej Liber Necris, księgi będącej jeno odbiciem tajemnej, niegodziwej mądrości z kart Księgi Śmierci... Kapłan czytał dalej. „Rytuał ów – Wjelkie Przebudzenie Sułtana Śmierci...”... Sigvald, czytając te słowa, przypomniał sobie, gdzie słyszał o takim rytuale...
Rzeczony obrzęd był nad wyraz potężną, staroarabską ceremonią, spadkobierstwem po Wielkim Rytuale Nagasha, Ojca Nekromancji. To właśnie Wielki Rytuał doprowadził do zagłady całe królestwo starożytnej Nehekhary, przemieniając jego mieszkańców w żywe trupy. Lecz żaden człowiek nie jest na tyle potężny, aby go powtórzyć. Dlatego czarnoksiężnicy arabscy stworzyli w zamierzchłych czasach Wielkie Przebudzenie Sułtana Śmierci. Było pokrewne Wielkiemu Rytuałowi, lecz słabsze, nie miało tak wielkiego obszaru działania... choć mogło zagrozić stabilności całego Wissenlandu, a potem – kto wie? W rękach odpowiednio potężnego i pełnego złej woli szaleńca wszystko było możliwe. Rytuał budził bowiem armię zmarłych, którzy potem rozprzestrzeniali skazę śmierci dalej – w ten sposób, każda zabita przez nieumarłych istota sama stawała się żywym trupem. Ale to było dawno temu. Sigvald zastanowił się. Ongiś owego rytuału nie odprawiono chyba nawet dwukrotnie, podług tajemnej wiedzy Bractwa. Czy w tej epoce możliwe jest odprawienie podobnego rytuału? Nawet Mannfred von Carstein nie powinien dysponować taką mocą, nigdy wszak nie dorównał Vladowi... Może szalony Heinrich Kemmler u szczytu swej potęgi? Ale teraz?
Potem wzrok Sigvalda padł na kolejną stronę dziennika i kapłan zamarł. „Trzynastu Celebrantów, każdy ze swej czystej Krwi, zbierając się rzeczonej Nocy...”... Wąpierze. Oczywiście. Sam pojedynczy krwiopijca był zbyt słaby, aby dysponować taką mocą, lecz cała koteria Dzieci Nocy? To było możliwe. Choć nie umniejszało to nieprawdopodobieństwa całej sytuacji – potomstwo Neferaty niezwykle rzadko kooperowało ze sobą. Wampiry były na to zbyt dumne, zbyt aroganckie i to stanowiło ich największą słabość. Ale jeżeli jakaś grupa krwiopijców mogła się zebrać i zorganizować... konsekwencje będą niewyobrażalne. Co je do tego pchnęło? Kto za tym stoi? I dlaczego Bractwo dowiaduje się o tym dopiero teraz, w przededniu potencjalnej katastrofy?
Sigvald odłożył apokaliptyczny diariusz i powoli obrócił się od pulpitu. Rozejrzał się jeszcze raz po komnacie i dostrzegł coś, czego pierwej nie widział. Skryte słabym zaklęciem iluzji, w najgłębszym mroku pracowni – masywne żelazne drzwi. Sigvald podszedł do nich. Były ciężkie i proste. Tak jak wtedy przy klapie – nim chwycił za klamkę, skropił odrzwia ostatnimi kroplami wody z Luccini. Ku zdziwieniu kapłana – wrota same stanęły otworem, gdy magiczna pieczęć, która najwyraźniej trzymała je zamknięte, rozwiała się.
Ze środka buchnęło chłodem. Pomieszczenie wewnątrz było niewielkie, wąskie i niskie, lecz długie. W odróżnieniu od reszty piwnic, ktoś poświęcił temu miejscu wiele uwagi – podłoga i ściany były wyłożone marmurem, a gdzieniegdzie widniały różnorodne, fantazyjne zdobienia. W świetle pochodni, ujrzał Sigvald wnęki w ścianach, niby w katakumbach, przebiegające przez całą długość grobowca. Szóstka takich wnęk znajdowała się w każdej ze ścian, a na katafalku na przeciwległej ścianie pomieszczenia stała trumna. Sigvald rozejrzał się po pomieszczeniu. Poza sarkofagiem na katafalku, w każdej z wnęk stała jedna trumna.
Trzynaście trumien. A w każdej z nich jeden krwiopijca. Zła energia w grobowcu była namacalna i Sigvald nie musiał się upewniać co do zawartości trumien.
Tak jak podczas lektury dziennika, tak i teraz serce Sigvalda jakby przestało bić. Bezgłośnie wycofał się z grobowca, a ciężkie drzwi zamknęły się cicho. Dopiero potem pozwolił sobie na odrobinę słabości. Oparł się o ścianę i pustym wzrokiem patrzył w mrok. Trzynastka krwiopijców. Mała armia sama w sobie zdolna dokonać zamachu stanu, szczególnie teraz, w dniach największego od wieków kryzysu w Imperium. Bractwo zawiodło. Sigvald istotnie spodziewał się wampira, być może z garstką sługusów, szalonego nekromanty, czy czegoś w tym rodzaju... Czegoś, co wiele razy Sigvald wysyłał z powrotem w zaświaty, kończąc jego nienaturalną egzystencję. Ale trzynaście, tak trzynaście wąpierzy... Liczba ta cały czas huczała w głowie kapłana. Jego najgorsze przeczucia potwierdziły się.
Kapituła w Siegfriedhofie zawiodła, myliła się co do rozmiarów zepsucia... Całe Imperium było zagrożone, gdy nowa armia zmarłych pod władzą swych szalonych panów wyruszy, by siać śmierć. Największe królestwo człowieka w Starym Świecie jest zgubione. Pytania bez odpowiedzi drążyły jego sterany umysł. Kto? Dlaczego? Skąd? Kiedy? Jak?
Nie. Oczywiście, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Być może szerzenie zwątpienia było rzeczą, w której wąpierze osiągnęły mistrzostwo, ale on nie da się na to nabrać. Nie członek Bractwa Całunu. On musi działać. Jest jeszcze szansa. Pozostało jeszcze kilka godzin do Hexensnacht, ale to zawsze coś. Gdyby tak...
Nie mógł liczyć na to, że zgładzi choćby jednego potwora – wampir pogrążony w letargu był równie niebezpieczny, jak ten który nie spał – przebudzenie przychodziło zbyt szybko. Być może uda mu się zabić jednego – a w następnej sekundzie sam stanie się żerem reszty. Nikt nie może stawić czoła trzynastu krwiopijcom, nikt. Było już za późno na wezwanie posiłków skądkolwiek – zanim wici dotrą choćby do Wissenburga, legion zmarłych już będzie w drodze do miasta. Pozostawały zatem tylko środki tajemne, magiczne.
Za pomocą plugawej księgi Sigvald mógł przysłużyć się Morrowi. Tak, wiedział o jeszcze jednym rytuale ukrytym na kartach Księgi Śmierci... O Rytuale Pieczęci, co niczym otchłanna głębia pochłania moc Dhar, powstrzymuje umarłych od wstawania z grobów i... pieczętuje krwiopijców w ich trumnach, a tych, co nie śpią rzuca ponownie w objęcia letargu... Zanim magia obrzędu przestanie działać – z kapituły siegfriedhofskiej przybędzie pięćdziesięciu, nie, stu, rycerzy Zakonu Kruka, aby zakończyć bluźnierczy żywot Dzieci Nocy. A potem spali się posiadłość, tak, razem z niegodziwym grimuarem, ojczulka Ruprechta dla pewności obwiesi się... Tak, pozostała jeszcze nadzieja.
W ostateczności, jeżeli nie uda się dopełnić rytuału – spali księgę, bez niej krwiopijcy nic nie zdziałają. I będzie istniała jeszcze szansa, aby zakończyć ich nie-życie.
Rzucił się do regałów z księgami i rozpoczął poszukiwania. Po parunastu minutach gorączkowego przerzucania woluminów, odnalazł ten, który zadecyduje o być albo nie być tego zakątka Starego Świata – Księga Śmierci – ohydny grimuar, tchnący pradawnym złem... Legendarna księga była obłożona byle jak, w bury papier, tak, by nie zwracała niczyjej uwagi. Na wewnętrznej stronie obwoluty widniał podpis właściciela – „Helmut von Blautenberg”. Gdy wydobywał księgę, coś jeszcze przykuło jego uwagę. Oprawiony w dobrej jakości skórę rękopis, kronika pochówków w Nebeldorfie z zamierzchłych lat... Poszukiwana przez niego kopia, którą zdradziecki wielebny „zawieruszył”... Było tu wszystko, co rzucało pewne światło na historię rodu von Blautenbergów. „2014, 02. Sigmarzeit – Helmut von Blautenberg (Dziedzic) – Potępion i z wjelką atencyją pochowan”, „2166, 10. Ulriczeit – Hermann von Blautenberg, syn Helmuta (Dziedzic) – Potępion  i z wjelką atencyją pochowan” – głosiły wpisy. Między tymi notkami nie było żadnego von Blautenberga. Nawet, jeżeli przyjmie się, iż Hermann był pogrobowcem, to zmarł – lub zapewne został zgładzony przez motłoch, lubo przez swych pobratymców – w wieku ponad 150 lat! Wszystko jak na tacy – pochówek Hermanna nie bez kozery wskazywał, że ów był zrodzony z rodu wampirów. Ciągłość dynastii zapewniona – Sigvald nieraz spotykał się z takimi przypadkami, że gdy ojciec dochował się już syna, przyjmował Pocałunek Krwi od swego antenata. A potem jego syn, po osiągnięciu dojrzałości, i gdy spłodził już dzieci, sam stawał się wąpierzem – dzięki ojcu, choć może i dzięki matce. Stosunki w wampirzych rodach były nie do ogarnięcia dla zwykłych ludzi, i nie było rzadkością, że podczas sukcesji lub jakiś czas po niej syn obracał się przeciwko ojcu... Taka była skaza krwiopijców – powód, dla którego byli oni sami sobie swym największym wrogiem. I Sigvald wiedział, że tylko dzięki tej przyrodzonej nienawiści, pogardzie i arogancji nie zawładnęli jeszcze światem żywych...
A suczy syn – Ruprecht – krył swoich mocodawców – było to jasne jak słońce... Sigvald dopilnuje, że gdy ta noc grozy dobiegnie końca, ojczulek powędruje tam, gdzie jego miejsce – czyli w płomienne objęcia stosu...
Kiedy z tym przyrzeczeniem w głowie zbierał księgi do swego tobołka, coś – jakby papierowy motyl – wyfrunęło spośród kryjówki między księgami na regale. Sigvald pochwycił to w locie. List. Sigvald rozłożył kartkę i przeczytał go. Choć ani nadawca, ani adresat nie ujawniali się w treści wiadomości, treść zastanowiła kapłana. „...W najczarniejszej Godzinie, gdy uderzy Żmija, Syn i Dziedzic powróci, by dopełnić Przeznaczenia”... I jeszcze: „Choć wyjechał W. do Altdorfu, niechybnie jest jeszcze Jego Syn – G. –  co upomni się o Dziedzictwo i o Schedę po Ojcu...”. Te słowa poruszyły coś w umyśle Sigvalda. Von Blautenbergowie w stolicy? Czyżby zbiegowie? Kim był ów „W.”, a kim jego syn – „G.”? Już gdzieś słyszał to określenie – „Żmija”, ale czym – na wszystkie duchy zaświatów – było owo „Dziedzictwo”, owa „Scheda”?
Nie, mroczne podziemia nie były dobrym miejscem na tego typu rozmyślania. Czas nagli. Niechybnie wąpierze niedługo poczną się budzić, do obrzędu się szykować. A kiedy spostrzegą nieobecność swej księgi, może rozpętać się istne pandemonium... Do tego czasu, lepiej się będzie stąd oddalić, a czasu nie marnować. Schował list razem z księgami, do tobołka.
Sigvald opuścił więc pracownię, wcale nie maskując śladów swojej obecności. Niewiele mogło to już zmienić. Teraz może postawić już tylko na jedną kartę. Kiedy wynurzył się z podziemi było już blisko zmierzchu, choć jeszcze nie całkiem ciemno. Do nowego roku zostało najdalej jak ze trzy – cztery godziny. Ruszył w drogę powrotną przez dworek, aby odnaleźć Karla i powrócić do Nebeldorfu.

Zatrzymał się o krok od śmierci. Literalnie. Zimne ostrze rapiera dotknęło jego szyi – drobina krwi z rozciętej przez perfekcyjnie naostrzony rapier skóry pociekła po habicie. Stał w drzwiach wejściowych dworku von Blautenbergów i najwyraźniej ktoś postanowił na niego zapolować.
- Podaj mi choć powód, tylko jeden, dla którego mam ci nie odebrać życia, tu i teraz.
Srebrny, dźwięczny głos przeciął pełną napięcia ciszę. Sigvald powoli odwrócił głowę w stronę źródła głosu, na tyle ostrożnie, ażeby nie dopuścić do podcięcia sobie gardła.
Stał obok niego, przy wejściu do posiadłości – wysoki, szczupły mężczyzna w ciemnych szatach łowcy czarownic. Miał pociągłą twarz i gorejące, pełne szalonej pasji oczy. Amulet ze złota, przedstawiający miecz okolony słoneczna aureolą błyszczał ponuro w świetle zachodzącego słońca.
- Powód? Niejeden. – Mimo sytuacji, Sigvald nie stracił rezonu. – Po pierwsze, jak wnioskuję z  twego ubioru, jesteś inkwizytorem, a więc dzielimy ten sam cel. Po drugie – chroni mnie prawo, tak boskie, jak i elektorskie. Po trzecie – czyż Solkan pochwala zabijać nieuzbrojonych, bez uprzedniego osądzenia i stwierdzenia przewin, lubo w emocji przypływie...?
Łowca poruszył się powoli ze swojego miejsca i stanął przed kapłanem. Nie opuścił rapiera.
- Nie powołuj się na imię Sprawiedliwego Pana, plugawcze! On to stoi ponad twoim „elektorskim prawem” i ponad twym bożkiem – patronem sępów i ścierwojadów! A w szczególności, stoi On ponad takim jak ty, co w nieczystości i śmierci się babrają! Odpowiadaj lepiej, czego żeś szukał w tymże zrujnowanym domostwie?!
- Zaprawdę, mianujesz się obrońcą „sprawiedliwości”, Prawa, a wiesz tak niewiele... Nie podoba mi się bycie indagowanym pod twym mieczem, łowco. Opuść broń. – Spojrzał w szare, stalowe oczy wiedźmołapa. – Upraszam.
Jakby w odpowiedzi, oczy łowcy zaświeciły niezdrowym blaskiem. Szalony - niechybnie przemknęło przez myśl Sigvaldowi.
- Ukrywasz coś, pomiocie diabelskich lędźwi! Lękasz się miecza prawości!
- Bynajmniej... – Sigvald zwalczył gniew. Nie był w nastroju na takie bezowocne swary. – Morr osądzi me intencje po śmierci, a teraz mam zadanie do wykonania. Chcesz wyjaśnień? Dla waszej wieści – dom złego przeszukiwałem, dla dobra tego miasta. Nie macie mi nic do zarzucenia, poza swym przekonaniem, lecz czyż na twych oczach uczyniłem coś niestosownego? Twoja czujność jest chwalebna, łowco, ale wiedz, że instynkt człowieczy bywa najbardziej zwodniczym z doradców. Wybaczcie – lecz albo wspomożecie mnie w walce z Chaosem, albo zejdziecie mi z drogi...
Inkwizytor odstąpił i opuścił broń, lecz jej nie schował.
- Tym razem macie szczęście, kapłanie. Tym razem Solkan postanowił mieć dla cię zmiłowanie, lecz pamiętaj – równie łatwo może ci je odebrać. A wtedy spotka cię kara po stokroć gorsza od losu twojego sługi-niemoty. Będę miał ja baczenie na twe postępki!
Po czym obrócił się i bez przestawienia się, czy choćby pożegnania, odszedł, łopocząc płaszczem. Po chwili zza bramy dobiegł Sigvalda tętent kopyt odjeżdżającego konia. Kapłan podszedł do skrwawionej postaci Karla leżącej na ziemi. Chłopak żył, ale był ledwo przytomny. Łowca widać wyładował na niedojdzie swój gniew... Sigvaldowi żal się zrobiło tego wioskowego przygłupa, który teraz kulił się niby zbity pies. Pomógł mu wstać i bez słowa poprowadził go na szlak wiodący ku Nebeldorfowi.
Dobrze, że nie zebrało się mu na przeszukanie torby - przemknęło przez myśl kapłanowi, gdy przedzierał się przez mroczny las, zastanawiając się nad tym, jak dużym zagrożeniem dla jego planów jest stanowi się szalonego łowcy-solkanity.

Do Nebeldorfu wrócili już dobrze po zmierzchu. W krótkich słowach Sigvald powiadomił Bauermanna o tym, ażeby mu w nocy nie przeszkadzano i żeby czuwać, bo wszystko może się stać. Musiał mieć zmiłowanie nad starym człowiekiem i nad spokojem mieściny, przeto o leżu wampirów nie wspominał. Sigismunda i pozostałych siedmiu rycerzy postawił w stan gotowości i znów wysłał ich na stróżowanie, na obrzeża miasteczka, ażeby złego wypatrywali. Kapłan wiedział aż za dobrze, iż w razie niepowodzenia rytuału nie uda się rycerzom odeprzeć fali ciemności – będą kolejnymi ludźmi na jego sumieniu, razem z – chwalić bogów! – pięcioma setkami mieszkańcami Nebeldorfu. Ale nie mógł ich odprawić, kazać im salwować się ucieczką – obowiązek był silniejszy. Wiedział, że i tak by nie posłuchali takiego rozkazu. Karla odprawił do jego izby w gospodzie i kategorycznie zabronił mu przeszkadzać.
„Wioska Mgieł” rozpoczęła odliczanie godzin do północy, do nowego, 2523 roku, do Hexensnacht. Wszyscy włościanie pozamykali się i zabarykadowali w swych domostwach. Każdy wywiesił u drzwi jakiś amulet, lubo wiązkę jakiegoś ziela. Każdy modlił się do swojego boga. W Ogrodach Morra, ojciec Ruprecht zaś winien był odprawiać obrzędy ku czci Boga Snu i Śmierci, dla przebłagania duchów zmarłych i zapewnienia spokoju żywym.
Z uliczek Nebeldorfu zaczęła wypełzać mgła. Rozpoczęła się godzina próby.


* * *


W ciemności swej izby począł Sigvald czynić przygotowania do Rytuału Pieczęci.
Nie posiadał wszystkich potrzebnych ingrediencji, ale nie były one niezbędne – był na tyle potężnym białym nekromantą, iż mógł sobie poradzić bez nich. Posiadał księgę wiedzy zakazanej, drugą w stopniu potęgi, po dziewięciu księgach Liber Nagash – pióra samego Wielkiego Nekromanty. To musiało wystarczyć. I wystarczy.
Zasłonił okiennice. Na stole rozłożył księgę. Na podłodze wyrysował potężny, potrójny magiczny krąg. Tuzin amuletów ochronnych błyszczał na jego szacie.
Do tej pory nawet przed sobą nie chciał przyznać jednego... Poprawnie ukończony Rytuał Pieczęci osłabia wampiry i uniemożliwia w najbliższym otoczeniu czarodzieja stosowanie magii nekromantycznej, to prawda... Prawdą jest także to, że odbywa się to za cenę życia maga. Zawsze kończy się śmiercią odprawiającego obrzęd. Siły witalne czarodzieja muszą w pełni złączyć się z Shyish, tylko wtedy zaklęcie jest dostatecznie potężne.
Pierwotna wersja zaklęcia przewidywała możliwość złożenia ofiary z tuzina wciąż bijących serc z dwunastu istot rozumnych nie posiadających zmysłu magii... Ale to pozostawało poza wszelką dyskusją. Gdyby się do tego zastosował, nie różnił by się w niczym od tych, których poprzysiągł zwalczać. I zapewne zacząłby zatracać się w Chaosie... Lecz nawet takiego czaru – pozbawionego ofiary z postronnych – nie wolno było stosować pochopnie, szczególnie kapłanom. Nawet członkowie Trupiej Świecy są przed nim przestrzegani. Ale czas był najważniejszy, a cena – choć wysoka – konieczna. Skoro tak mas się stać – niech i tak będzie, Sigvald dokończy swego grzesznego żywota w obronie tej małej, zapadłej mieściny i jej cuchnących mgłą mieszkańców... Ale w konsekwencji może ocalić Imperium. Każda cena była tego warta. Morr mu wybaczy, taką miał nadzieję.
Rozpoczął wypowiadanie pierwszych słów inkantacji, a wszystkie Osiem Wiatrów poczęło wirować dookoła niego, najsilniej zaś dął zwiastun śmierci – Shyish.

Coś było nie tak. Od początku coś było bardzo nie tak.
Karl stał za drzwiami izby Sigvalda i obserwował przebieg ceremonii przez dziurkę od klucza. Nie ciekawość, lecz strach przed upiorami nocy i przed złym łowcą wiedźm przygnał go tutaj. Pan Sigvald był dobry. Nie bił tak jak zły Pan Wielebny Ojciec Ruprecht i nie robił mu... „tych” rzeczy. Przez ten krótki czas, Karl naprawdę polubił Pana Sigvalda.
Ale kiedy jaśniejąca magiczna moc poczęła rozświetlać całą izbę, wlewać się w kapłana, który przemawiał głosem nie swoim, lecz zgoła obcym, strasznym, a mówił rzeczy w języku niezrozumiałym dla Karla... chłopak poczuł gdzieś w głębi siebie, że to nie jest zwykł obrządek ku czci Morra. Czasami widywał, jak odprawiał je  Pan Wielebny Ojciec Ruprecht. Nie, to zupełnie nie wyglądało w ten sposób.
Karl pocił się jak ruda mysz, a żołądek miał związany w supeł, gdy huragan magicznej energii w środku przybierał na sile, doskonale widoczny, nawet dla kogoś tak pozbawionego wiedźmiego wzroku, jak on. Powinien coś zrobić. Ale co? Grunt usuwał się mu spod nóg. Nie może przeszkodzić Panu Sigvaldowi – nadto się boi. Nie mógł iść do Pana Ruprechta. Był sam.
I nagle, Sigvald uniósł się w powietrze, a huragan mocy wciąż wzmagał się... Wtedy niedojda począł uciekać.
Zbiegł dół, po schodach martwej i cichej gospody, na parter. Uciekał – byle gdzie! v przed siebie, gdzie go oczy poniosą! Byle z daleka od Pana Sigvalda, który był teraz Strasznym Panem Sigvaldem. Odsunął skobel ze starannie zaryglowanych drzwi gospody, wypadł na zewnątrz, w chłodną, mglistą noc i... zderzył się z kimś.
Cień stał przed gospodą, smukły i wysoki, okuty w płaszcz i kapelusz wiedźmołapa. Niedojda zamarł, gdy straszliwy inkwizytor pochylił się nad nim i zrobił grymas, który miał być – chyba – uśmiechem.
- No, no, no, czyż to nie nasze chłopaczysko-niemota, sługus kapłana? Cożeż, chłopcze, dokąd tak bieżysz? Gore tam, czy co...?
Przeczenie. Przeczenie. Próba ucieczki, lecz ręka złego łowcy trzyma jego łachmany w żelaznym uścisku...
- Co jest? No dalej! Wykrztuś to! Nie mam na cię czasu, szczeniaku, łachmyto.
Przeczenie. Przeczenie. Przeczenie.
- Nie pozostawiasz mi, chłopcze, wyboru... Pogadać, nie pogadam, a muszę ja się upewnić czy z naszym drogim kapłanem wszystko aby w porządku... To przecież niebezpieczna noc.
I nie zważając na rozpaczliwe, nieme protesty biednego głupka, inkwizytor wparował do gospody Pod Parującym Kielichem. Skierował się na pierwsze piętro i stanął przed drzwiami pokoju kapłana z Bractwa.
- Cuchnie czarnoksięstwem... A więc to żeś chciał mi przekazać. – Spojrzał na niedojdę uczepionego jego płaszcza. – Paszoł won, parobie.
Po czym kopnął ciężkim butem do konnej jazdy w drzwi Sigvalda. Te ustąpiły i stanęły otworem. W środku, kapłan unosił się na oparach magicznej energii, dobre pół metra nad podłogą. Otworzył oczy, wściekłe, gorejące tajemnym ametystowym płomieniem oczy.
- GŁUPCY! – zakrzyknął nie swoim głosem. – WYJŚĆ! WYJŚĆ!
Po czym nie zdołał powiedzieć nic więcej, gdyż runął jak długi na podłogę, po tym, jak łowca czarownic wyrżnął go solidnym kułakiem między oczy.
Magiczna burza przygasła, po czym zamarła kompletnie.


* * *


Przebudzenie nie należało do przyjemnych. Sigvald obudził się w jakichś mrocznych i zimnych katakumbach, a jego ręce były boleśnie wykręcone do tyłu i przywiązane do krzesła, na którym siedział. W głowie jeszcze huczało mu, z powodu niedawnego odprawiania rytuału... Nagły przebłysk świadomości sprawił, iż kapłan gwałtownie rzucił się na swym siedzisku. Rytuał Pieczęci! Hexensnacht! Leże wampirów w posiadłości! Przeklęty, pogrzebany za życia Nebeldorf! Zdradziecki łowca wiedźmołap, który do tego doprowadził! Sigvald rzucał się na krześle, próbując zerwać swe więzy. Bezskutecznie. Z korytarza naprzeciwko dochodziły jakieś kroki i odgłosy rozmowy.
- Mówiłem ci, mówiłem! Było mi go na głowę nie zwalać! To nie jest miejsce na tego typu rzeczy! – Sigvald ze zdumieniem rozpoznał głos Ruprechta. Zakonnik był podniecony, jak rzadko.
Drugiego z mężczyzn poznał, gdy obaj wkroczyli do komnaty. Szalony wiedźmołap. Oczywiście. A któżby inny?
- Proszę, proszę, nasz czarnoksiężnik przebudził się... Jesteś w nielichych tarapatach i wiesz po tym, prawda? – podjął inkwizytor.
- Wypuść mnie, głupcze – odparł Sigvald cichym, spokojnym głosem, choć serce mu drżało. – Wypuść, boć sam żeś nie jest świadom, co tę mieścinę spotkać może, jeżeli pozostanę spętany...
- Och, podejrzewam, co stałoby się, gdybym nie przerwał twojego czarnoksięskiego spektaklu. Nie wiem, cóż za diabelstwo tam warzyłeś, ale samo posiadanie tegoż grimuaru... – Tu z obrzydzeniem dobył ze swej torby Księgę Śmierci, jakby tykał jakiegoś wyjątkowo tłustego i włochatego pająka. – ...pozwala każdemu łowcy na skierowanie cię w płomienie... bez sądu. Bo tutaj ja – Pochylił się nad Sigvaldem. – jestem sędzią, przysięgłym... i katem. Więcej szacunku zatem, zrozumiano, nędzniku?
Sigvald odchylił głowę i spojrzał łowcy w oczy, śmiejąc się chrapliwie.
- Widzę, że działasz w doskonałej komitywie z tym ścierwem tutaj – głową wskazał Ruprechta, kulącego się za łowcą – nieświadom, kto tutaj jest prawdziwym sługą Chaosu. Wielebny Ruprechcie, dlaczego zaginiony rocznik pogrzebów znalazłem ja, cudownie odnalezion, w krwiopijców leżu? Dlaczego żeś starał się za cenę wszelką nie pozwolić ażebym się dowiedział, komu to służysz naprawdę?
Zażywny kapłan zbladł i wyglądał jakby chciał zapaść się głęboko pod ziemię.
- Majaczy... na pewno majaczy, inkwizytorze... – odparł zakonnik drżącym głosem. – Dyć w mieście nie ma żadnych wąpierzy, i ja mu tak prawiłem... A on... pobieżył tam, a teraz takie... takie łajdactwo, tak wielka niegodziwość...
- Słusznie prawicie, Ruprechcie... Taka niegodziwość ze strony, z której nie winienem się tego spodziewać... To smutne, żeś wyparł się swego boga i słusznej sprawy. Ale Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak sam rzekłeś ongiś... nie zapominaj o tym.
- Dość! – zakrzyknął łowca. – Nic mnie nie obchodzą wasze kapłańskie swary! Wy, ojcze, opuśćcie lepiej tę komnatę, boć to zadanie dla wprawionego inkwizytora.
Ruprecht bez słowa odwrócił się i odszedł. Nie spojrzał Sigvaldowi w oczy. Inkwizytor natomiast, kontynuował przesłuchanie, wpatrzony w spętanego kapłana, niby pies w kawał mięsa.
- Oszczędź i sobie i mnie czasu i wyznaj od razu – księga w twoich rękach, wniosek prosty – jesteś waść nekromantą i złoczyńcą. Na własne oczy obrządek żem widział.
- Patrzysz, lecz nie widzisz... – mruknął Sigvald. – Świadom żeś nie jest, że to, com czynił, czynił żem dla dobra miasta. Daj mi to wyłożyć, usłuchaj – w piwnicach starej posiadłości lęgną się wąpierze i... – Siarczysty policzek przerwał mu w pół zdania.
- Nonsens! Wiem ja o mrocznych sprawkach Bractwa Całunu, a Zakonu Trupiej Świecy w szczególności! Wszyscyście miłośnicy demonów, czarni magowie! Zdążam ja twym tropem, od Altdorfu, aż do tego miejsca. Wyznaj – chciałeś sprowadzić zgubę na to spokojne miasto, tak, jak żeś poczynił w Altdorfie!
Najwyraźniej, ów szaleniec wiedział o Sigvaldzie więcej, niż się kapłanowi pierwej zdawało... Postanowił, że w pewnych sprawach nie warto stawiać oporu.
- Tak, wyznaję... – szepnął cicho. – Wyznaję, iż ongiś byłem adeptem zakazanej sztuki nekromancji, głupcem na usługach czarnych mocy... Ale to się zmieniło. Od 15 długich lat służę wiernie Morrowi i Cesarstwu. Uczynił żem dla nich wiele dobrego, jako biały nekromanta, wojując na każdym kroku z czarnoksięską zarazą i występkiem, w każdym zakątku Imperium. W mej misji wspomogło mnie Bractwo Całunu. A ty, dumny łowco? Czy możesz o sobie powiedzieć to samo? Ile dobrego zrobiłeś, poza wzbudzaniem trwogi wśród ludu prostego i spaleniem kilku nieszczęsnych, zmutowanych prostaczków? Komu teraz służysz?
- A więc wyznajesz... – odparł łowca cicho. – To, coś powiedział, wystarczy abym od razu rzucił cię płomieniom. Bowiem każdy, kto babrał się w czarnej magii jest skażony na całe życie. Ale ty dalej stajesz mi na drodze, mój osąd podważasz. Przyznam, że zadziwiasz mnie, czarnoksiężniku, i sam nie wiem, dlaczego dychasz jeszcze.
- Mam glejt nietykalności od elektora Stirlandu – rzekł Sigvald cicho, świadom, że dla wyznawcy Prawa, ziemskie umowy i przyziemna polityka nie warte są nawet splunięcia. Nie przeliczył się wcale.
- Plwam na twe papiery. Jako nekromanta na usługach heretyckiego bractwa oszukałeś swego protektora, co do celu twej misji. A więc Solkan uznaje ów glejt za niebyły. – Sięgnął za pazuchę. – Patrz, oto twoje papierzyska, kapłanie. Oto je unieważniam, z woli Solkana – rzekł z mściwą satysfakcja w głosie, drąc dokumenty na strzępy.
Sigvald opuścił głowę. Wszyscy bogowie niech mają tego głupca w opiece... Z powodu swego religijnego zapału, łowca być może postawił właśnie część Imperium w stan wojny domowej...
Inkwizytor odwrócił się i rzekł w zamyśleniu – Dysponuję utensyliami, co są zdolne w przeciągu godziny, może dwu, doprowadzić cię do takiego stanu, że będziesz błagał mnie o wybawienie na stosie... Ale nie zrobię tego, jeszcze nie teraz. Boć ty, zdaje się, nie poznajesz mnie? – odwrócił się do Sigvalda i przeciągle spojrzał w jego twarz.
- Wybaczcie. – Kapłan wzruszył ramionami. – Gdybym miał spamiętać każdego łowcę czarownic, com go na swej drodze napotkał... Cóż, miałbym łeb tęższy, niźli magistrowie z Kolegiów...
Łowca skrzywił się, a był to grymas szyderczy i nieprzyjemny.
- Moje miano brzmi: Günther Blottenberg, mości kapłanie – rzekł, kłaniając się nisko. – Z tych Blottenbergów z Altdorfu.
Coś trąciło czułą strunę w głowie Sigvalda. Blottenbergowie? Altdorf?
- Z tych Blottenbergów, których żeś uwędził w ich posesji. Ścierwo, dziesięć lat temu! Syn Wolfganga Blottenberga, mściciel jego!
A więc zemsta – pomyślał kapłan. Cokolwiek powiem jest bez znaczenia. Zabije mnie, bez względu na wszystko...
Jeszcze jedna myśl eksplodowała w jego głowie. Wolfgang Blottenberg? Był wampirem, sługą ciemności... Któż mógł wiedzieć, że był w stanie pozostawić syna... Dziedzica... Syn? Dziedzic? „Jest jeszcze Jego Syn – G. –  co upomni się o Dziedzictwo i o Schedę po Ojcu...”... List w podziemiach... Tajemniczy członek rodu von Blautenbergów – „W.”, ojciec „G.”... „W.” jak „Wolfgang”. „G.” jak „Günther”...
- ...A więc nie dopuszczę, powiadam, ażebyś dopuścił się podobnych nieprawości, jak w Altdorfie...
Sigvald go nie słuchał. Wszystkie elementy mrocznej układanki pasowały idealnie. Hermann – ostatni dziedzic rodu pozostawił potomka – a może dalekiego krewnego? – Wolfganga, który to, około roku 2166 zapewne, lub wcześniej, zbiegł był do stolicy, uciekając przed kaźnią, jaką zgotowali znienawidzonym dziedzicom mieszkańcy Nebeldorfu. W Altdorfie zmienił nazwisko, z von Blautenberg na Blottenberg, dla pościgu ewentualnego zmylenia. I dalej szerzył nasiona zepsucia... Tak przeżył ponad trzysta lat, z dużym hakiem, nim upomniała się o niego karząca ręka Bractwa Całunu. Tyle że Sigvald nie był świadom, że przed śmiercią, Wolfgang usynowił  Günthera... A teraz ów stał przed nim, by „upomnieć się o Schedę po Ojcu”... I to on – Sigvald – był ową „Żmiją”, o której wspominał tajemniczy list. Tak samo nazwał go też duch Hermanna... Był tą żmiją, która uderzy, i która zostanie pokonana przez Syna. A więc wszyscy zostali oszukani. Kapłanowi pociemniało w oczach, walczył o to, by zachować przytomność pod naporem obezwładniającej prawdy, prawdy, która wyprowadziła wszystkich w pole.
- ... Ale ja nie zapomniałem – ciągnął inkwizytor, niepomny że więzień go nie słucha. – O nie. Gdy majątek mego ojca trawiły płomienie, poprzysiągłem, iż dopadnę cię i wymierzę sprawiedliwość. Tak, Solkan zsyłał mi wizje i błogosławieństwa, ażebym mógł upomnieć się o mordercę ludzi prawych...
- Oni nie byli prawi – odparł Sigvald cicho. – Zostałeś oszukany. Twój ojciec, Wolfgang Blottenberg był krwiopijcą, sługą mroku, zbiegiem z tej właśnie mieściny. Nazywasz się von Blautenberg, łowco. Usłuchaj mnie, pokażę ci dowody...
Drugi siarczysty policzek podczas przesłuchania. Zapiekło. Sigvald uczuł na języku gorzki smak. Splunął krwią.
- Zamilcz, zamilcz! – Günther krzyczał teraz histerycznie, gdy ogrom jego szaleństwa uwidocznił się. – Nie baczę na twoje „dowody”, ścierwojadzie! Solkan kroczy po mojej prawicy i przemawia do mnie!
- Pewnyś, że to Solkan do ciebie woła? Mnie się zdaje, że słyszysz zew innych, mroczniejszych istot. Usłuchaj, Günther, jesteś tylko marionetką w rękach krwiopijców i tańczysz, jak ci zagrają. To oni kazali ci mnie zgładzić! Zrozum, żrąc się jak dzikie psy robimy im tylko przysługę. Wypuść mnie, a wszystko ci wyłożę, miasto i ludzi niewinnych ocalimy...
- Nikt nie jest niewinny przed Bogiem Kary! Nikt! Zamilcz, zamilcz, ZAMILCZ!
Srebrny głos łowcy przeszedł w wysoki skrzek i rozpoczęła się właściwa część inkwizytorskiego przesłuchania.

Do północy pozostały tylko dwie godziny, placyk miejski przy gospodzie i domostwie burmistrza był więc martwy i opustoszały. Za wyjątkiem...
Posługacze ojca Ruprechta rozstawili na środku placu prosty stos i pal. Do słupa były przywiązane dwie sylwetki – Sigvald i Karl. Opodal stali zakonnik Morra i inkwizytor z żarzącym się polanem w ręku. Doglądali ostatnich przygotowań przed spektaklem. Ruprecht wyglądał bardzo niezdrowo. Wyraźnie nie w smak było mu być tutaj, wzbraniał się przed uczestniczeniem w egzekucji, lecz łowca nalegał... Stwierdził, iż obecność świętego męża będzie dobrze widziana podczas wymierzania słusznej kary. Gruby zakonnik nie mógł mu odmówić...
Ze swego domu wybiegł rozsierdzony burmistrz Bauermann, krzycząc – Co tu się wyrabia, inkwizytorze?! Mówiłem już, że nie wam się mieszać! Natychmiast wypuście tego człeka, chronionego prawem...
Günther ochłonął już po przesłuchaniu, był jak zawsze, spokojny i budzący grozę. Pochwycił kaftan rządcy Nebeldorfu i rzekł, cicho, swym nie znoszącym sprzeciwu głosem – To ja stanowię prawo, burmistrzu. Nie chcieliście pomóc wcześniej – odstąpcie więc. Występek jakiego dopuścił się ten potwór sprawia, że nawet gdyby sam przeklęty sigmarycki Wielki Teogonista, nie, sam Cesarz chciał by go wziąć w protekcję – na nic to, bo są takie sfery, gdzie i ich władza nie sięga. Księgę w porę odnalazłem, plugawy rytuał przerwałem. Powinniście mi być wdzięcznymi, żem w  porę przybył. A dla czarnoksiężnika ostał się jeno stos. Prawda, ojcze Ruprechcie?
- Hm... zaprzeczyć nie mogę... Ślad, hm... zepsucia jest tu aż nazbyt widoczny, przeto kara wydaje się być słuszna. Czas takoż. Bogowie, hm... ukontentowani będą, że grzesznika spotkała kara właśnie teraz, w nowy rok. Dobra to wróżba, zapewne, na następny rok. Najlepiej wracajcie do siebie, burmistrzu, i módlcie się.
Bauermann próbował argumentować, oponować, grozić – na próżno. W desperacji wysłał sługę, ażeby odnalazł i sprowadził rycerzy Kruka. Cóż więcej mógł uczynić?
- Za późno – rzucił cicho Blottenberg. – Kapłanie-odstępco i jego sługo – czyście gotowi przyjąć należną pokutę za swe grzechy?
Sigvald już dawno pojednał się ze swym patronem i wiedział, iż uczynił tyle, co mógł. Morr go oceni... Ale jednak żal i niespełniona misja sprawiały, że nie chciał, do diabła!, nie chciał umierać! Nie bał się śmierci, lecz czuł, że zawiodła go jego pycha i naiwność, słabość jego charakteru... Być może jednak powiedział by coś, gdyby mógł. Przeklął by łowcę, który sprowadził zgubę na miast, na przykład. Rzekł by coś, gdyby łowca czarownic nie wyciął mu podczas przesłuchania języka...
Niedojda natomiast tylko stęknął i zabulgotał niezrozumiale. Inkwizytorskie dochodzenie pozostawiło go w takim stanie, że ledwo mógł ruszyć głową. Günther nader gorliwie starał się wypędzić z niego „demony” i zmusić go do współpracy...
- Doskonale! – odparł łowca, tonem niemal radosnym. – A zatem niech się rozpocznie ceremonia oczyszczenia! Solkanie, wzywam Twego imienia! In nomine Solkanae...
Po czym, z archaiczną litanią na ustach, cisnął żagiew na stos. Słoma zajęła się ogniem niemal natychmiast. Sigvald skulił się, gdy płomienie poczęły lizać jego szaty. Brakło mu tchu, tak piekielny był żar płonącego stosu... Na Morra, uduszę się... - przemknęło mu przez myśl. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał - Panie, zawiodłem Cię... Przyjm na swe łono grzesznego...
Po drugiej stronie pala nieszczęsny niedojda rzucił się raz, lecz nie udało mu się zerwać pęt. Ddy płomienie zaczęły trawić jego ciało, niemota wydał z siebie ochrypły krzyk - po raz pierwszy i ostatni w życiu...

W ciemności nocy, płonący jasno stos był niczym latarnia w mroku burzy. Sigismund i pozostała siódemka rycerzy dopadli nebeldorfskiego placu. Za późno... Mistrz rycerzy zsiadł z konia i podszedł do milczącego łowcy czarownic.
- To był błąd, wiedźmołapie. Położyłeś rękę nie na tym człeku, na którym winieneś i tym samym sprowadziłeś zgubę na to miasto. Krew jego mieszkańców na twoich dłoniach... – Wąsy rycerza powiewały na nocnym wietrze, a jego lico miało  srogi wyraz. – Nie tutaj to się rozstrzygnie, lecz jeśli przeżyjesz tę noc – bądź pewien, że cię dopadniemy. A wtedy pożałujesz swego czynu, nędzniku... po stokroć.


* * *


A więc zrobił to. Dokonał pomsty, zadośćuczynił śmierci rodziny i swojemu nieszczęściu. Ale mimo to, nie czuł się lepiej. W ogóle nic nie czuł. Był wewnętrznie pusty, jałowy, pozbawiony celu. Nie tak wyobrażał sobie godzinę triumfu... Czyżby Solkan zadrwił z niego?
Nie zważając na gniewne słowa mistrza rycerzy i nie słuchając ich, oddalił się od miejsca kaźni. Ach, zostałajeszcze księga...  - przypomniał sobie. Dlaczego zapomniał cisnąć ją w płomienie? Plugastwo winno płonąć wraz z plugastwem... Ale dopełni swej misji. Skierował się w stronę gospody, cicho stanął pod drzwiami izby nieżywego kapłana-zdrajcy i pchnął je.
Od razu wyczuł coś w powietrzu, coś co wyrwało go z otępienia. Sięgnął ku pochwie rapiera, a w tym samym momencie, na stole wewnątrz izby zapłonęła świeca. Sama z siebie.
- Wejdź, bracie... I pozwól mi złożyć ci podziękowania za odzyskanie księgi i usunięcie z naszej drogi owej przeszkody, pod postacią kapłana z Bractwa...
- Kto tu jest?! Kto?! – krzyknął Günther, dobywając broni. Ostrożnie wszedł do izby. W prawicy ściskał złoty amulet Solkana. Drzwi bezgłośnie zamknęły się za nim.
- Wiesz, kto, bracie...
Izba była pusta. Dziwny głos, ów tajemniczy, głęboki głos dochodził...
Günther gwałtownie obrócił się, mierząc obnażonym ostrzem w wysokiego mężczyznę, który stał za nim, uprzednio kryjąc się za drzwiami.
- Ktożeś?! Gadaj! Dlaczego czaisz się w tej izbie, niby zabójca, lubo czciciel ciemności?!
Łowca uczuł, że się poci. Mężczyzna pod drzwiami był przystojny, miał regularne rysy twarzy i był wytwornie ubrany, w strój szlachetny, lecz praktyczny, idealny na przykład na łowy. Nieznajomy cały czas uśmiechał się szeroko. Ale jego aura... Günther nie czuł go. Czuł go ciemnością, owszem, także lekkim zepsuciem. Zionął przerażającą... pustką? Tak, pustką. Mężczyzna w ogóle nie pachniał mu jak człowiek.
- Ależ bracie, czemu zawdzięczam ten wątpliwy zaszczyt tak gwałtownego powitania? – odparł tamten, z drwiącą urazą w głosie. – Czyżbyś mnie nie wyczuwał? Nie czujesz mej krwi? Duchowej więzi, która nas łączy? – Zbliżył się do łowcy, szeroko rozkładając ręce.
Inkwizytor cofnął się, a niepokój w jego głowie wzmagał się.
- O czym ty bredzisz, człeku? Nie czuję żadnego braterstwa z takimi jak ty, z, z...
- ...Z Dziećmi Nocy, łowco? – dokończył tamten. – Z wampirami, Güntherze Blottenberg?
Günther nie wyjawił przecież nieznajomemu swego miana... Czyżby faktycznie był on stworem nocy? Gniew zrodzony z lęku i niepewności wezbrał w łowcy wielką falą. Ścisnął mocniej symbol Solkana, zamachnął się rapierem i... nic się nie stało. Ręce miał jak z ołowiu. Nogi też. Nie mógł się poruszyć, ten bękart Chaosu go unieruchomił!
- Problemy, mości Blottenberg? – powiedział domniemany krwiopijca z drwiną w głosie. – A może winienem raczej rzecz: mości von Blautenberg?
- Kim... kim... jesteś... przeklęty...? – wystękał łowca. Nawet mówienie sprawiało mu trudność.
- Jam jest Markus Schwarzfaust, bracie. – Wampir ukłonił się szyderczo. – Daleki krewny von Carsteinów z Sylvanii, skoligacony z nieodżałowanymi von Blautenbergami, z twym dziadem Hermannem. Czyżby Wolfgang, twój ojciec nie wspominał ci o przodkach? Jeżeli nie, to przybyłem tutaj, by przypomnieć co o twym dziedzictwie.
- Pl... plwam na twoje... dziedzictwo... potworze... z nocy... Jam... je... jest... sługa Prawa...
- A cóż to? – rzucił Markus sięgając po znak Solkana w zaciśniętej dłoni inkwizytora. Oswobodził amulet, zerwał go, obejrzał, po czym beztrosko strzaskał go i odrzucił go na bok. – Błyskotka. To tyle á propos Solkana. Chyba już się domyślasz, kto jest twym prawdziwym panem? Czas odświeżyć twą pamięć.
Obszedł unieruchomionego łowcę, po czym podszedł do okna. W zamyśleniu spojrzał w mrok nocy i na gromadzącą się mgłę, po czym jął opowiadać – Tak, kapłan Morra miał rację, można by rzec świętą. Jesteś synem naznaczonego rodu. Twój ojciec, Wolfgang von Blautenberg otrzymał Dar Ciemności od swego antenata – Hermanna, lecz wkrótce musiał zbiec w związku z prześladowaniami. Działo się to tu, w Nebeldorfie, w drugiej połowie wieku XXII. Trafił do Altdorfu, po czym zmienił tam nazwisko na Blottenberg. I dalej kontynuował swe dzieło... Odbudował powoli i pieczołowicie swój mały dwór. Jak wiesz, wampiry nie mnożą się jak śmiertelni, Dar odbiera im tę możliwość. Miast tego, zaczął szerzyć skazę wśród mniejszej szlachty, w ten sposób, po trzech wiekach ród stał się całkiem potężny i wpływowy. Potem, jakieś dwadzieścia lat temu usynowił ciebie. Zapewne chciał potem złożyć na twych ustach Pocałunek Krwi i przekazać ci swe dziedzictwo... Lecz niestety! Łowca wampirów i nieumarłych, Sigvald z Bractwa Całunu zakończył jego nie-życie, jak doskonale wiesz, jakieś dziesięć lat temu... Niedługo cieszył się Wolfgang swym władztwem. Sigvald spalił jego posiadłość i cały dwór, lecz oszczędził ciebie, który to w tamtym czasie przebywałeś u krewnych. Bractwo po prostu zapomniało o tobie, nie odnotowało cię na swej liście potworów do eksterminacji. A ty byłeś tam i widziałeś kaźń swych najbliższych... Pozostałeś żyw, by odzyskać swą schedę. Od tego czasu obserwowaliśmy cię. Zgodnie z pewnym starym proroctwem, ten sam kapłan, co zgładził twego ojca, miał być też „Żmiją”, która pokrzyżuje nam nasze plany – wtajemniczę cię w nie później. A ty nas ocaliłeś i jesteśmy ci wdzięczni. Jesteś godzien Daru Ciemności! Dzięki tobie, dla tego skrawka Imperium rozpocznie się wkrótce nowa era ciemności!
Günther słuchał tej perory, oniemiały. Serce niemal przestało mu bić. Niemal nie oddychał. Nie wiedział już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Dlaczego to, co mówił ten plugawiec pokrywało się z majaczeniami kapłana? Skąd znał jego rodzinę? A może obaj – i wampir i czarnoksiężnik – byli w zmowie? Łowca chwycił ostatnią deskę ratunku.
- Łżesz... To... wszy... wszystko... łgarstwo... To Sol... Solkan przema... wiał do mnie... w mych... snach...
Markus skrzywił się pogardliwie, po czym podszedł do inkwizytora. Położył swą dłoń na jego czole – była ona zimna, niby płyta prastarego grobowca w ciemną noc... I w tym samym momencie, pod powiekami Günthera rozbłysło oślepiające światło.
Zobaczył swój rodzinny dom, w bogatej dzielnicy Altdorfu. Zobaczył kapłana, Sigvalda, wyraźnie młodszego, jak na czele ludzi z Bractwa Całunu wyłamuje bramy posesji i atakuje dwór. Potem... ujrzał ogień i dym, pękające szyby i witraże. Walka toczyła się w głównym holu... Kapłan starł się z... z bestią. Z pół-człekiem, pół-wilkiem o ostrych kłach i sile i zwinności pantery. Kapłan przegrywa walkę... Dookoła szaleje ogniste piekło! Wszędzie iskry i płomieniste zniszczenie! Bestia skacze na młodego Sigvalda, a ten, w ostatniej chwili, chwyta jakiś kawał płonącego drewna i uderza potwora w pysk. Monstrum pada, kapłan staje nad nim. Twarz wilczej bestii, wijącej się w agonii, zmienia się. Zmienia się w ludzką  twarz, w lico człowieka... w oblicze jego ojca! Nagle, wizja urywa się...
- Czy takie to widzenia cię nawiedzały? – zapytał wąpierz z udawana troską w głosie. – Jeśli tak, to obawiam się, że i w tym aspekcie biały nekromanta nie mylił się... A teraz musisz umrzeć. Zapomnij o Solkanie, nigdy nie nosiłeś go w swoim sercu. Ono już dawno sczerniało, z żaru nienawiści i żądzy zemsty - i należy do nas...
- Dl... dlaczego... dlaczego...?
- Och, czy to tragedia Tarradascha, lubo dramat Detlefa Siercka? Mam teraz przez godzinę tłumaczyć ci, dlaczego winieneś umrzeć? Nie, sługo. W rzeczy samej to wielce proste, potraktuj to jako... przeznaczenie. Twe dziedzictwo, twa scheda na ciebie czeka, twoi bracia-we-krwi... Zawsze należałeś do nas.
Günther wiedział, że ocali swą duszę tylko wtedy, gdy sam zada sobie śmierć. Ale nie mógł podnieść miecza. Nie mógł dopaść okna i skoczyć. W desperacji próbował odgryźć sobie język, lecz i na to nie miał siły. Mógł tylko stać, stać i patrzeć, jak krwiopijca zwany Markusem zbliża się, bierze go w swe chłodne objęcia, zimne niczym objęcia samej kostuchy.
- Czas na Pocałunek Krwi, nasz nowy sługo.
Günther usłyszał zew krwi, wołający do niego z najgłębszych otchłani jego umysłu. Poddał się obezwładniającej ciemności. Günther Blottenberg musiał umrzeć, by mógł narodzić się Günther von Blautenberg.


* * *


Tymczasem, w posiadłości von Blautenbergów odbywała się uczta.
Zrujnowana wielka sala dworu została przystrojona, wniesiono długi stół zastawiony talerzami i przednim jadłem. Wokół płonęły złocone kandelabry. Biesiadnikom przygrywała orkiestra, było radośnie i gwarno. Na pierwszy rzut oka.
Ten, kto spojrzałby bardziej dociekliwie, zobaczyłby, iż długie, purpurowe gobeliny zdobiące ściany sali były zrobione nie z tkaniny, lubo ze zdartych z ludzkich ciał skór, ociekających krwią. Długi stół i inne meble nie w drewnie były rzeźbione, lecz w kości, i to bynajmniej nie słoniowej. Człowiecze czaszki i wydrążone korpusy robiły za puchary i głębokie misy. Zgromadzenie nie spożywali zaś normalnych potraw, lecz trupie resztki, oczy i ścięgna, żyły i organy wewnętrzne, męskie członki i kobiece łona. Nie przednie wino zaś pili, lecz czerwoną, świeżo utoczoną krew. Orkiestra i posługacze biegający dookoła stołu nie żywymi istotami byli, lecz szkieletami, upiornymi trupami, ożywionymi za pomocą niegodziwej magii. A kto spojrzałby w kilka rozstawionych w sali dużych luster, wcale nie ujrzałby odbić ucztujących.
Jeden z wampirów wstał i przepił do innych, wznosząc czaszkowy puchar wypełniony posoką.
- Za zwycięstwo, drogie siostry i drodzy bracia! Za to, żeśmy Żmii łeb urwali, i za to, co czeka nas na końcu tej drogi. Za tron Imperium i za głowę jego słabego cesarza!
Wszystkie wampiry wzięły udział w toaście, lecz dość niemrawo. Żaden z nich nie ufał pozostałym. Mieli ku temu powody. Głos zabrał inny krwiopijca, który nawet podczas uczty było odziany w paradną karmazynową zbroję – Zwycięstwo przyjdzie, co do tego zawsześmy byli pewni, lecz po co żeś uskuteczniał ten cyrk cały, Stefanie Schwarzfaust? Po cóż ten hazard? Czyż nie lepiej było przydeptać łeb węża wtedy, gdy był on w naszych rękach, tutaj, nim wykradł nam księgę? Co by było, gdybyśmy jej nie odzyskać nie zdołali?
Wampir zwany Stefanem uśmiechnął się. Głupiec z Krwawych Smoków jak zawsze świecił ignorancją, obnosząc się z nią, jak ze swą przepyszną zbroją.
- Longinusie – odparował Schwarzfaust – nie doceniasz naszego planu, co boli mnie wielce. Tak, mogliśmy go zgładzić, lecz co by wtedy się stało ze słowami przepowiedni o Dziedzicu?
- A więc jednak! – zawołał Krwawy Smok. – Postawiłeś naszą egzystencję na ostrzu noża, li tylko z powodu jakiegoś bajania starych głupców!  Stefanie, życie nie takich jak ty spijał mój miecz, i za mniejsze zniewagi...
- ...A poza tym – ciągnął Stefan, jakby nie słyszał pogróżek drugiego wampira – co by wtedy było z zabawą? Cesarstwo jest teraz podzielone, a będzie jeszcze bardziej. Pomyślcie tylko o tych pięknych perspektywach! Altdorfski łowca czarownic gwałci prawa elektora Stirlandu, i to na wissenlandzkiej ziemi. Jak wielki skandal dyplomatyczny to wywoła? Co więcej, inkwizytor ten oskarża całe Bractwo Całunu o śmiertelną herezję i zdradę! A działa z poruczenia kultu Solkana, co to tylko czeka, aby poniżyć Bractwo, a wraz z nim i inne wyznania i organizacje, co mu sprzyjają. I ze wzajemnością, bowiem każde wyznanie w Imperium nienawidzi i lęka się solkanitów! Cóż jest piękniejszego, niźli ta perspektywa wzajemnej nienawiści i podejrzeń, scysji i konfliktów, wojen wreszcie! Cóż jest wspanialszego od słodkiej symfonii dysonansu?
Krwawy Smok usiadł, udobruchany nieco, a inny, wyjątkowo zasuszony wąpierz – zapewne z krwi Nekrarchów – przytaknął Stefanowi – Słusznie prawisz. Im bardziej owce skłócone, tym dotkliwiej pokąsają je wilki.
- Jednakowoż – podchwyciła piękna wampirzyca, niechybnie z lahmijskiej linii – von Carsteinom nie przypadnie do gustu to, co zamierzamy uczynić... – Zerknęła z ukosa na szpakowatego krwiopijcę po jej lewicy, o wyraźnie sylvańskich rysach.
- Ha, a któż baczy na Mannfreda? – zaperzył się ów. – Plwam na głupca, co zbyt słaby jest, ażeby zniszczone Miasto Białego Wilka przejąć, bo przestrachał się starego klechy – Volkmara. Kto z was widział, jak umykał, a kto słyszał tylko? Ja widziałem. Pewnikiem zesrał się przy tym w portki, niby słaby śmiertelnik. Czas Mannfreda minął, opuściła go łaska naszego ojca-we-krwi – Vashanesha. Tak, mój ród potrzebuje świeżej krwi i dlatego ja – Henrik von Carstein – oddaję swe usługi naszej konfraterni.
- Piękne słowa – rzekł Schwarzfaust. – Tak, czuję, że właśnie w tej chwili, mój syn-we-krwi, Markus, przekazał Dar Ciemności potomkowi Wolfganga i Hermanna, młodemu Güntherowi. Doskonale. – Zatarł dłonie. – Młody von Blautenberg będzie wisienką na naszym torcie, tak jak jego dziad, Hermann – a raczej truchło jego – pozwoliło nam na ukończenie przygotowań do rytuału – wampir odwrócił się do stojącej za jego fotelem postaci, kryjącej się w cieniu kolumny. Zakapturzony mężczyzna nie siedział przy stole i nie brał udziału w uczcie – Ale przecież nie poradzilibyśmy sobie, gdyby nie ty, nasz drogi Ruprechcie! Pomagałeś nam zawsze wydatnie, w naszych łowach, na żywych i martwych jednako. Twoje naprowadzenie młodego von Blautenberga na trop kapłana i twoja rola w kaźni tego drugiego – to prawdziwy majstersztyk! Zawsze byłeś nam tak lojalny... Powiedz, jak możemy cię nagrodzić?
Zakonnik wystąpił z cienia i zdjął kaptur. Jego tłusta, nabrzmiała twarz była ponura.
- Panie mój... o zaszczytach pozwól nam porozmawiać przy innej okazji. Teraz pozwólcie mi doglądać przygotowań do obrzędu. Do północy wiele czasu nie pozostało.
- Ach, nasz Ruprecht, skromny i gorliwy jak zawsze. Dobrze, poczyń niezbędne czynności, możesz odejść. – Kapłan oddalił się, pokornie kłaniając się. – A teraz pora na nas – Stefan zwrócił się do pozostałych celebrantów.
Uczta dobiegała końca. Wampiry poczęły się rozchodzić do swych komnat, ażeby dokonać rzeczy niezbędnych przed rozpoczęciem Wielkiego Przebudzenia Sułtana Śmierci. W korytarzu wiodącym do innych części dworu, do kroczącego samotnie Stefana Schwarzfausta dołączył Henrik von Carstein.
- Nie ufam naszemu Ruprechtowi – zagaił ten drugi cicho. – Nasz braciszek coś ukrywa i to „coś” bardzo mi się nie podoba.
- Obmyśliłem wszystko – odparł Stefan spokojnym tonem. – Jego los już przypieczętowany, bez względu na to, czy nas zdradzi, czy nie. Gdy tylko dopełni obrzędu...
- Zawsze fascynowało mnie, jak to ludzkie bydło łatwo zmienia fronty i wbija swym ziomkom nóż w plecy, wypierając się swej rasy... Spójrz, bracie, nie musieliśmy nawet ingerować, wszystko załatwił za nas inkwizytor Solkana i kapłan Morra...
- Homo homini lupus, jako rzecze starotileański poeta. – Stefan uśmiechnął się melancholijnie. – „Człek człekowi wilkiem”. Jakże to adekwatne.
- Tak, ludzkość jest sama sobie swym największym wrogiem. Choć niektórzy gadają, że to Chaos w ich sercach jest winien... Tak czy inaczej, obawiam się, że Ruprecht beknie za swą zdradę... i to my przyniesiemy mu „sprawiedliwość” i wybawienie za grzechy.
- Tak, los – lub być może Chaos, któż to wie? – bywa przewrotny, czy też nie, bracie?


* * *


Minęła północ. Mannslieb i Morrslieb stały wysoko na nieboskłonie, lecz ten drugi – księżyc Chaosu – dominował nad swym bratem. Choć noc pozornie była spokojna, w rzeczywistości takowa nie była. Większość mieszkańców Nebeldorfu spała, lecz ich serca i umysły dręczyły straszliwe koszmary. Ale być może każdy, nawet najgorszy koszmar był lepszy, niż świadomość tego, co zbliżało się do miasta, z minuty na minutę.
Ożywieńczy legion niemal bezgłośnie ciągnął przez las. Żywe trupy opuściły skruszałe mury domostwa von Blautenbergów i prędko osiągnęły obrzeża kniei. Na czoło kohorty wyszły dwie postaci – jedna wysoka, postawna i promieniująca godnością, druga – skurczona i pokraczna, przemykająca niby pająk.
- Już czas, Güntherze – odezwał się wysoki cień bezbarwnym głosem Markusa Schwarzfausta. – Poprowadź armię. Daj się porwać żądzy krwi, którą skrywałeś tak długo. Wypuść bestię, która do tej pory była w uśpieniu i spętana. Niech przemówi krew von Blautenbergów – dokonaj słusznej pomsty na potomstwie tych, co zgładzili twój ród.
Istota, zwana ongiś łowcą wiedźm Solkana, usłuchała swego nowego pana. Czarna furia zstąpiła do jej umysłu, gdy nieumarła horda wtargnęła do niebronionego Nebeldorfu. Dziedzic powrócił i znów był spragniony. Nowy rok 2523 rozpoczął się, a wraz z nim, do miasta weszła Śmierć.
Tylko ośmiu samotnych rycerzy w czarnych zbrojach stanęło na drodze nieumarłych, gdy zaczęło się zabijanie.


* * *


Ze swojego miejsca na pobliskim pagórku, brodaty mężczyzna w niebieskich szatach obserwował pożogę w mieście skazanym na śmierć. Obok niego stała szóstka podobnie ubranych ludzi, którzy musieli być jego sługami. Zdawali się być młodsi, a falujące wzory na ich habitach nie był tak fantazyjne, jak te szacie przywódcy. Cała siódemka z milczeniem obserwowała rzeź.
Z mroku puszczy wynurzył się wyjątkowo tłusty osobnik. Jego spasła twarz była czerwona od wysiłku – musiał długo biec – szata jego była przepocona i porwana, brudna od ziemi i leśnego poszycia. Podbiegł do trójki, po czym zatoczył się i padł niezdarnie na kolana.
- Mistrzu, pomocy! – zaskomlał ojciec Ruprecht. – Krwiopijcy ruszyli za mną, ruszyli w pościg. Zgładzić mnie chcą! Mistrzu, obiecaliście mnie ocalić! Poddałem się waszej woli, gdyście do mnie przyszli. Służyłem wam. Obserwowałem wampiry. Ale teraz one... Och, mistrzu, zbaw mnie!
Mężczyzna zwany mistrzem nawet na niego nie spojrzał. Rzekł tylko, głosem głębokim i odległym, jakby z innego świata – Nasz Pan cię zbawi. Dostąpisz łaski ostatecznej Przemiany.
Po czym skinął na swych ludzi. Ci dopadli oniemiałego zakonnika, pochwycili go i wbili w jego serce sztylet, niby w tucznego wieprzka. Ruprecht bezgłośnie osunął się na ziemię, po czym cicho oddał ducha. Do ostatniej chwili, jego oczy wyrażały niedowierzanie.
- Plansza jest gotowa, pionki zostały poruszone – rzekł brodacz do sześciu akolitów. – Wyznaczcie następnego kozła ofiarnego. Miejcie stałe baczenie na krwiopijców i na ich armię. Wiadomy jest wam Plan. Kto zawiedzie, ten narazi się na gniew Pana, i na karę gorszą, niźli to co spotkała klechę! Ku chwale Tego, Który Zmienia Drogi, M'yawi Ni'mb'arr Tzeentch!
Akolici milcząco skinęli głowami, po czym pospiesznie rozpierzchli się i zniknęli w ostępach lasu. Mistrz kultystów wyszeptał jedno, ciche słowo, po czym i on  – literalnie – rozpłynął się w powietrzu.

Na wzgórku pozostało już jeno tężejące ciało byłego kapłana Morra. Z jego serca nie sączyła się już krew. Oczy miał szeroko otwarte. Jego dusza zmierzała na spotkanie z bogiem, którego zdradził.


* * *

Zapisane
Strony: [1]   Do góry
  Drukuj  
 
Skocz do:  

Polityka cookies
Darmowe Fora | Darmowe Forum

polskierpg neder-live gangtzj unihokej ads