* * *
Jechał przez miasteczko, a miejscowi przed nim i przed jego wierzchowcem. To dobrze, że plebs znał swoje miejsce w szeregu i nie wchodził w drogę oddanego sługi Prawa. Nie będą ci ludzie przeszkodą, gdy będzie wymierzał słuszną karę. Wszyscy byli głupcami, nieświadomymi tego, jak wielkie zło wpuścili w swe obejście... Burmistrz unikał jego wzroku podczas rozmowy i kazał mu pójść precz. Znać, że nie ma w Imperium szacunku dla piewców Solkana, ale to się wkrótce zmieni... Dobrze, że morriański zakonnik poszedł po rozum do głowy i ukorzył się na widok znaku Boga Zemsty. Tłusty głupiec wskazał mu nawet drogę, którą obrał plugawy magus. Teraz łowca czarownic skierował swego konia na tę leśną ścieżkę i podążył za swoją zwierzyną. To było takie łatwe... Plugawiec nawet nie próbował się maskować. Choć łowca nie wiedział, czego ów niegodziwiec szuka w lesie, to nie dopuści do tego, aby zdołał on wyrządzić jeszcze więcej zła... zwłaszcza teraz, w wigilię nowego roku, w dniu poprzedzającym Hexensnacht.
* * *
Choć w tym miejscu ewidentnie zionęło nieczystą mocą – przeszukanie warowni i dworku nie przyniosło wielkiego rezultatu. Sale i komnaty były w większości do cna ogołocone, po tym, gdy wściekły tłum plądrował dobytek znienawidzonych dziedziców... Sigvald jeszcze teraz czuł energię nienawiści, która przylgnęła do tego miejsca, niespokojne emocje, strach, grozę, zapach śmierci. Bardziej przyziemne zmysły kapłana rejestrowały także odór rozkładu. Był tutaj kurz, bardzo wiele kurzu, sporo zbutwiałego drewna, kawałków ścian i dachu, gruzu i tym podobnych, a poza tym – żadnych istot żywych, które normalnie zasiedlały takie miejsca. Żadnych nietoperzy, szczurów, pająków czy innego robactwa, które było w takich miejscach zawsze obecne. To zaniepokoiło Sigvalda najbardziej. Piętno śmierci było tu prawdziwie wszechobecne i obezwładniające. Tyle że poza tym, było tu całkowicie pusto i nic nie przykuwało uwagi kapłana.
Aż natrafił na zejście do piwnic. Klapa znajdowała się w ziemi, na podwórku, na tyłach dworku i odkrycie jej poraziło wiedźmi wzrok Sigvalda. Wejście i położone niżej piwnice cuchnęły, miazmaty złej energii, mocniejsze niż gdziekolwiek indziej, buchały wręcz z mrocznych otchłani, które skrywała klapa. To był znak od Morra, tam był klucz do rozwiązania zagadki. Kapłan ostrożnie zbliżył się do włazu, lecz o ostatniej chwili cofnął rękę. Skupił myśli. Magia, oczywiście. Proste zaklęcie magicznego alarmu. Ktoś zabezpieczył wejście do piwnic... Sigvald sięgnął między poły szaty i dobył małą, rżniętą w krysztale fiolkę. Woda ze świętego źródła Morra, w archikatedrze w Luccini. Neutralizuje efekty niegodziwej magii, w pewnym ograniczonym zakresie, oczywiście. Powinna wystarczyć na tak prosty czar. Wyjął zatyczkę, po czym pokropił właz i mosiężny uchwyt klapy odrobiną świętej wody. Zasyczało i zionęło smrodem zgniłych jaj – znak, że magia wody zadziałała, Morr był łaskawy... Z nadzieją w sercu, kapłan pochwycił uchwyt i pociągnął. Zejście do piwnic stanęło otworem. Cuchnęło rozkładem, gorzej niż w innych częściach domu, co nie zdziwiło Sigvalda.
Innego wyjścia nie ma - pomyślał kapłan, po czym opuścił się w dół.
Jego wtargnięcie do tego królestwa dni minionych wzbudziło niewyobrażalny tuman duszącego kurzu. Walcząc o dech, Sigvald oparł się o ścianę, ciężko kaszląc, po czym rozejrzał się. Piwnica miała nieobrobione ściany, wyglądała bardziej jak nora w ziemi, wykopana przez kreta, lub też szczuroczłeka. Nisko zawieszony strop podpierały zbutwiałe belki. A z pomieszczenia, w którym stał kapłan – niby z przedsionka – wiódł tunel, biegnący głębiej w ciemność. Sigvald z przewieszonego przez ramię tobołka dobył żagiew, po czym rozpalił ją. Te piwnice były bardzo przestronne i światło pochodni nie oświetlało nawet wszystkich ścian. Sigvald ruszył korytarzem przed siebie.
Wędrówka przez te skażone tunele zapewne przyprawiłaby normalnego człeka o lekki obłęd, lecz Sigvald był dobrze obeznany z ciemnością. Był członkiem Bractwa Całunu, kapłanem Trupiej Świecy, oddanym sługą Morra. Nie lękał się mroku. Wiedział, że ów sam w sobie nie jest zły, lecz złe są istoty, dla których jest on schronieniem. To ludzie, szalenie czarnoksiężnicy, nekromanci, a wreszcie Przemienieni – wampiry, byli niegodziwi. Ciemność Chaosu była w ich czarnych sercach. Ciemność zrodzona z przywar typowych dla istot rozumnych – strachu, głupoty, żądzy władzy...
Te, godne filozofa, rozmyślania przerwało osobliwe wrażenie węchowe. Odór śmierci, ale nie ten magiczny, mistyczny, ale śmierci prawdziwej, przyziemnej, namacalnej. Smród zwłok, fetor krwi, płynów ustrojowych i zgnilizny. Sigvald przyspieszył, aby odnaleźć jego przyczynę.
Pomieszczenie, które otworzyło się przed nim było duże, okrągłe, a w jego centrum ktoś wykopał dół. W dole tym odbywała się upiorna orgia.
Dziesiątki, nie setki zwłok w przeróżnych fazach rozkładu leżały na jednej kupie, przemieszane i splątane, niby w parodii miłosnych uniesień. Trupy były w różnych stadiach zepsucia – niektóre jeszcze świeże, ledwo zaczynające się rozpadać, inne zaś obgryzione do białej kości. Szczegóły tego widoku były zbyt odrażające, ażeby mógł je opisać człek zdrowy na umyśle.
Oto był powód zaginięć i rozkopanych mogił... Zwłoki nieszczęśników, którzy wpadli w szpony szaleńca, który był zdolny do stworzenia tak makabrycznej kolekcji, były gromadzone tutaj, zapewne nie tylko od paru miesięcy, lecz od lat, a Sigvald mógł się domyśleć, w jakim celu tak czyniono. Zadrżał. Jego duszę owionął chłód bezdennej grozy, na myśl o tym, kto może być na tyle potężny, aby dążyć do ożywienia takiej ilości zmarłych... i kto ma moc, dzięki której jest w stanie nad taką armią zapanować.
Sigvald minął dół, z niepokojem w sercu. Przeszedł do następnej komory. Poprzednie pomieszczenia, które mijał na drodze do tego miejsca były albo puste, albo zastawione resztkami rzeczy typowych dla dworskich piwnic – beczkami, worami przegniłej mąki, belami zetlałych tkanin, stosami zbutwiałego drewna opałowego... To miejsce było zgoła odmienne.
Na licznych regałach stały fiolki, słoje, menzurki i podobne utensylia. W niektórych słoikach – ku zgrozie kapłana – przechowywano rozmaite ohydztwa, jak na przykład resztki ludzkich płodów, nienazwane organy i inne okropieństwa. Stoły do sekcji, klatki, przyrządy, które sprawiały wrażenie wyposażenia komnaty tortur i tym podobne meble zapełniały inne zakątki komnaty. Były także liczne regały z księgami – zapleśniałymi, toczonymi przez robactwo woluminami, niechybnie skrywającymi mroczne sekrety. To było serce mrocznego władztwa von Blautenbergów.
Sigvald podszedł do sporego pulpitu w centrum komnaty, na którym były rozłożone rozliczne księgi i zapiski. Trzymając pochodnię w jednej ręce, wertował papierzyska. Wszystko było pisane archaicznym Reikspielem, jakby sprzed setek lat. Dominowały wyliczenia, jak na przykład: „
Wissenburg – Nuln, Trakt Główny: 3”, albo „Pfeildorf, Nekropolja: 6”. Wszystkie te rachunki składały się w jedną, upiorną całość – sumę wszystkich porwań zwłok i podróżnych w Wissenlandzie, na przestrzeni wielu długich lat! Dreszcz przebiegł przez plecy kapłana, choć nie było w piwnicach aż tak zimno.
Potem począł wertować dziennik, w którym ktoś prowadził prywatne zapiski. „
Rzeczon Rytuał odprawion zostać winien, jako rzecze B.R., gdy oba Xiężyce pełnię swej Postaci osiągną...” – Sigvald mimowolnie uśmiechnął się. Ten, kto sporządzał te notatki najwyraźniej czuł się tutaj bezpiecznie, gdyż szyfr którego używał, był bardzo prymitywny. „B.R.” oznaczało w żargonie nekromanckim
Księgę Śmierci, niesławny grimuar autorstwa szalonego Araba, Abdula ben Raschida – „B.R.” właśnie. Mroczna wiedza z kart tego tomiszcza pchnęła Mannfreda von Carsteina – wampirzego księcia Sylvanii – do napisania ohydnej
Liber Necris, księgi będącej jeno odbiciem tajemnej, niegodziwej mądrości z kart Księgi Śmierci... Kapłan czytał dalej. „
Rytuał ów – Wjelkie Przebudzenie Sułtana Śmierci...”... Sigvald, czytając te słowa, przypomniał sobie, gdzie słyszał o takim rytuale...
Rzeczony obrzęd był nad wyraz potężną, staroarabską ceremonią, spadkobierstwem po
Wielkim Rytuale Nagasha, Ojca Nekromancji. To właśnie
Wielki Rytuał doprowadził do zagłady całe królestwo starożytnej Nehekhary, przemieniając jego mieszkańców w żywe trupy. Lecz żaden człowiek nie jest na tyle potężny, aby go powtórzyć. Dlatego czarnoksiężnicy arabscy stworzyli w zamierzchłych czasach
Wielkie Przebudzenie Sułtana Śmierci. Było pokrewne
Wielkiemu Rytuałowi, lecz słabsze, nie miało tak wielkiego obszaru działania... choć mogło zagrozić stabilności całego Wissenlandu, a potem – kto wie? W rękach odpowiednio potężnego i pełnego złej woli szaleńca wszystko było możliwe. Rytuał budził bowiem armię zmarłych, którzy potem rozprzestrzeniali skazę śmierci dalej – w ten sposób, każda zabita przez nieumarłych istota sama stawała się żywym trupem. Ale to było dawno temu. Sigvald zastanowił się. Ongiś owego rytuału nie odprawiono chyba nawet dwukrotnie, podług tajemnej wiedzy Bractwa. Czy w tej epoce możliwe jest odprawienie podobnego rytuału? Nawet Mannfred von Carstein nie powinien dysponować taką mocą, nigdy wszak nie dorównał Vladowi... Może szalony Heinrich Kemmler u szczytu swej potęgi? Ale teraz?
Potem wzrok Sigvalda padł na kolejną stronę dziennika i kapłan zamarł. „
Trzynastu Celebrantów, każdy ze swej czystej Krwi, zbierając się rzeczonej Nocy...”... Wąpierze. Oczywiście. Sam pojedynczy krwiopijca był zbyt słaby, aby dysponować taką mocą, lecz cała koteria Dzieci Nocy? To było możliwe. Choć nie umniejszało to nieprawdopodobieństwa całej sytuacji – potomstwo Neferaty niezwykle rzadko kooperowało ze sobą. Wampiry były na to zbyt dumne, zbyt aroganckie i to stanowiło ich największą słabość. Ale jeżeli jakaś grupa krwiopijców mogła się zebrać i zorganizować... konsekwencje będą niewyobrażalne. Co je do tego pchnęło? Kto za tym stoi? I dlaczego Bractwo dowiaduje się o tym dopiero teraz, w przededniu potencjalnej katastrofy?
Sigvald odłożył apokaliptyczny diariusz i powoli obrócił się od pulpitu. Rozejrzał się jeszcze raz po komnacie i dostrzegł coś, czego pierwej nie widział. Skryte słabym zaklęciem iluzji, w najgłębszym mroku pracowni – masywne żelazne drzwi. Sigvald podszedł do nich. Były ciężkie i proste. Tak jak wtedy przy klapie – nim chwycił za klamkę, skropił odrzwia ostatnimi kroplami wody z Luccini. Ku zdziwieniu kapłana – wrota same stanęły otworem, gdy magiczna pieczęć, która najwyraźniej trzymała je zamknięte, rozwiała się.
Ze środka buchnęło chłodem. Pomieszczenie wewnątrz było niewielkie, wąskie i niskie, lecz długie. W odróżnieniu od reszty piwnic, ktoś poświęcił temu miejscu wiele uwagi – podłoga i ściany były wyłożone marmurem, a gdzieniegdzie widniały różnorodne, fantazyjne zdobienia. W świetle pochodni, ujrzał Sigvald wnęki w ścianach, niby w katakumbach, przebiegające przez całą długość grobowca. Szóstka takich wnęk znajdowała się w każdej ze ścian, a na katafalku na przeciwległej ścianie pomieszczenia stała trumna. Sigvald rozejrzał się po pomieszczeniu. Poza sarkofagiem na katafalku, w każdej z wnęk stała jedna trumna.
Trzynaście trumien. A w każdej z nich jeden krwiopijca. Zła energia w grobowcu była namacalna i Sigvald nie musiał się upewniać co do zawartości trumien.
Tak jak podczas lektury dziennika, tak i teraz serce Sigvalda jakby przestało bić. Bezgłośnie wycofał się z grobowca, a ciężkie drzwi zamknęły się cicho. Dopiero potem pozwolił sobie na odrobinę słabości. Oparł się o ścianę i pustym wzrokiem patrzył w mrok. Trzynastka krwiopijców. Mała armia sama w sobie zdolna dokonać zamachu stanu, szczególnie teraz, w dniach największego od wieków kryzysu w Imperium. Bractwo zawiodło. Sigvald istotnie spodziewał się wampira, być może z garstką sługusów, szalonego nekromanty, czy czegoś w tym rodzaju... Czegoś, co wiele razy Sigvald wysyłał z powrotem w zaświaty, kończąc jego nienaturalną egzystencję. Ale trzynaście, tak trzynaście wąpierzy... Liczba ta cały czas huczała w głowie kapłana. Jego najgorsze przeczucia potwierdziły się.
Kapituła w Siegfriedhofie zawiodła, myliła się co do rozmiarów zepsucia... Całe Imperium było zagrożone, gdy nowa armia zmarłych pod władzą swych szalonych panów wyruszy, by siać śmierć. Największe królestwo człowieka w Starym Świecie jest zgubione. Pytania bez odpowiedzi drążyły jego sterany umysł. Kto? Dlaczego? Skąd? Kiedy? Jak?
Nie. Oczywiście, to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Być może szerzenie zwątpienia było rzeczą, w której wąpierze osiągnęły mistrzostwo, ale on nie da się na to nabrać. Nie członek Bractwa Całunu. On musi działać. Jest jeszcze szansa. Pozostało jeszcze kilka godzin do Hexensnacht, ale to zawsze coś. Gdyby tak...
Nie mógł liczyć na to, że zgładzi choćby jednego potwora – wampir pogrążony w letargu był równie niebezpieczny, jak ten który nie spał – przebudzenie przychodziło zbyt szybko. Być może uda mu się zabić jednego – a w następnej sekundzie sam stanie się żerem reszty. Nikt nie może stawić czoła trzynastu krwiopijcom, nikt. Było już za późno na wezwanie posiłków skądkolwiek – zanim wici dotrą choćby do Wissenburga, legion zmarłych już będzie w drodze do miasta. Pozostawały zatem tylko środki tajemne, magiczne.
Za pomocą plugawej księgi Sigvald mógł przysłużyć się Morrowi. Tak, wiedział o jeszcze jednym rytuale ukrytym na kartach Księgi Śmierci... O
Rytuale Pieczęci, co niczym otchłanna głębia pochłania moc
Dhar, powstrzymuje umarłych od wstawania z grobów i... pieczętuje krwiopijców w ich trumnach, a tych, co nie śpią rzuca ponownie w objęcia letargu... Zanim magia obrzędu przestanie działać – z kapituły siegfriedhofskiej przybędzie pięćdziesięciu, nie, stu, rycerzy Zakonu Kruka, aby zakończyć bluźnierczy żywot Dzieci Nocy. A potem spali się posiadłość, tak, razem z niegodziwym grimuarem, ojczulka Ruprechta dla pewności obwiesi się... Tak, pozostała jeszcze nadzieja.
W ostateczności, jeżeli nie uda się dopełnić rytuału – spali księgę, bez niej krwiopijcy nic nie zdziałają. I będzie istniała jeszcze szansa, aby zakończyć ich nie-życie.
Rzucił się do regałów z księgami i rozpoczął poszukiwania. Po parunastu minutach gorączkowego przerzucania woluminów, odnalazł ten, który zadecyduje o być albo nie być tego zakątka Starego Świata –
Księga Śmierci – ohydny grimuar, tchnący pradawnym złem... Legendarna księga była obłożona byle jak, w bury papier, tak, by nie zwracała niczyjej uwagi. Na wewnętrznej stronie obwoluty widniał podpis właściciela – „
Helmut von Blautenberg”. Gdy wydobywał księgę, coś jeszcze przykuło jego uwagę. Oprawiony w dobrej jakości skórę rękopis, kronika pochówków w Nebeldorfie z zamierzchłych lat... Poszukiwana przez niego kopia, którą zdradziecki wielebny „zawieruszył”... Było tu wszystko, co rzucało pewne światło na historię rodu von Blautenbergów. „
2014, 02. Sigmarzeit – Helmut von Blautenberg (Dziedzic) – Potępion i z wjelką atencyją pochowan”, „
2166, 10. Ulriczeit – Hermann von Blautenberg, syn Helmuta (Dziedzic) – Potępion i z wjelką atencyją pochowan” – głosiły wpisy. Między tymi notkami nie było żadnego von Blautenberga. Nawet, jeżeli przyjmie się, iż Hermann był pogrobowcem, to zmarł – lub zapewne został zgładzony przez motłoch, lubo przez swych pobratymców – w wieku ponad 150 lat! Wszystko jak na tacy – pochówek Hermanna nie bez kozery wskazywał, że ów był zrodzony z rodu wampirów. Ciągłość dynastii zapewniona – Sigvald nieraz spotykał się z takimi przypadkami, że gdy ojciec dochował się już syna, przyjmował Pocałunek Krwi od swego antenata. A potem jego syn, po osiągnięciu dojrzałości, i gdy spłodził już dzieci, sam stawał się wąpierzem – dzięki ojcu, choć może i dzięki matce. Stosunki w wampirzych rodach były nie do ogarnięcia dla zwykłych ludzi, i nie było rzadkością, że podczas sukcesji lub jakiś czas po niej syn obracał się przeciwko ojcu... Taka była skaza krwiopijców – powód, dla którego byli oni sami sobie swym największym wrogiem. I Sigvald wiedział, że tylko dzięki tej przyrodzonej nienawiści, pogardzie i arogancji nie zawładnęli jeszcze światem żywych...
A suczy syn – Ruprecht – krył swoich mocodawców – było to jasne jak słońce... Sigvald dopilnuje, że gdy ta noc grozy dobiegnie końca, ojczulek powędruje tam, gdzie jego miejsce – czyli w płomienne objęcia stosu...
Kiedy z tym przyrzeczeniem w głowie zbierał księgi do swego tobołka, coś – jakby papierowy motyl – wyfrunęło spośród kryjówki między księgami na regale. Sigvald pochwycił to w locie. List. Sigvald rozłożył kartkę i przeczytał go. Choć ani nadawca, ani adresat nie ujawniali się w treści wiadomości, treść zastanowiła kapłana. „
...W najczarniejszej Godzinie, gdy uderzy Żmija, Syn i Dziedzic powróci, by dopełnić Przeznaczenia”... I jeszcze: „
Choć wyjechał W. do Altdorfu, niechybnie jest jeszcze Jego Syn – G. – co upomni się o Dziedzictwo i o Schedę po Ojcu...”. Te słowa poruszyły coś w umyśle Sigvalda. Von Blautenbergowie w stolicy? Czyżby zbiegowie? Kim był ów „W.”, a kim jego syn – „G.”? Już gdzieś słyszał to określenie – „Żmija”, ale czym – na wszystkie duchy zaświatów – było owo „Dziedzictwo”, owa „Scheda”?
Nie, mroczne podziemia nie były dobrym miejscem na tego typu rozmyślania. Czas nagli. Niechybnie wąpierze niedługo poczną się budzić, do obrzędu się szykować. A kiedy spostrzegą nieobecność swej księgi, może rozpętać się istne pandemonium... Do tego czasu, lepiej się będzie stąd oddalić, a czasu nie marnować. Schował list razem z księgami, do tobołka.
Sigvald opuścił więc pracownię, wcale nie maskując śladów swojej obecności. Niewiele mogło to już zmienić. Teraz może postawić już tylko na jedną kartę. Kiedy wynurzył się z podziemi było już blisko zmierzchu, choć jeszcze nie całkiem ciemno. Do nowego roku zostało najdalej jak ze trzy – cztery godziny. Ruszył w drogę powrotną przez dworek, aby odnaleźć Karla i powrócić do Nebeldorfu.
Zatrzymał się o krok od śmierci. Literalnie. Zimne ostrze rapiera dotknęło jego szyi – drobina krwi z rozciętej przez perfekcyjnie naostrzony rapier skóry pociekła po habicie. Stał w drzwiach wejściowych dworku von Blautenbergów i najwyraźniej ktoś postanowił na niego zapolować.
- Podaj mi choć powód, tylko jeden, dla którego mam ci nie odebrać życia, tu i teraz.
Srebrny, dźwięczny głos przeciął pełną napięcia ciszę. Sigvald powoli odwrócił głowę w stronę źródła głosu, na tyle ostrożnie, ażeby nie dopuścić do podcięcia sobie gardła.
Stał obok niego, przy wejściu do posiadłości – wysoki, szczupły mężczyzna w ciemnych szatach łowcy czarownic. Miał pociągłą twarz i gorejące, pełne szalonej pasji oczy. Amulet ze złota, przedstawiający miecz okolony słoneczna aureolą błyszczał ponuro w świetle zachodzącego słońca.
- Powód? Niejeden. – Mimo sytuacji, Sigvald nie stracił rezonu. – Po pierwsze, jak wnioskuję z twego ubioru, jesteś inkwizytorem, a więc dzielimy ten sam cel. Po drugie – chroni mnie prawo, tak boskie, jak i elektorskie. Po trzecie – czyż Solkan pochwala zabijać nieuzbrojonych, bez uprzedniego osądzenia i stwierdzenia przewin, lubo w emocji przypływie...?
Łowca poruszył się powoli ze swojego miejsca i stanął przed kapłanem. Nie opuścił rapiera.
- Nie powołuj się na imię Sprawiedliwego Pana, plugawcze! On to stoi ponad twoim „elektorskim prawem” i ponad twym bożkiem – patronem sępów i ścierwojadów! A w szczególności, stoi On ponad takim jak ty, co w nieczystości i śmierci się babrają! Odpowiadaj lepiej, czego żeś szukał w tymże zrujnowanym domostwie?!
- Zaprawdę, mianujesz się obrońcą „sprawiedliwości”, Prawa, a wiesz tak niewiele... Nie podoba mi się bycie indagowanym pod twym mieczem, łowco. Opuść broń. – Spojrzał w szare, stalowe oczy wiedźmołapa. – Upraszam.
Jakby w odpowiedzi, oczy łowcy zaświeciły niezdrowym blaskiem.
Szalony - niechybnie przemknęło przez myśl Sigvaldowi.
- Ukrywasz coś, pomiocie diabelskich lędźwi! Lękasz się miecza prawości!
- Bynajmniej... – Sigvald zwalczył gniew. Nie był w nastroju na takie bezowocne swary. – Morr osądzi me intencje po śmierci, a teraz mam zadanie do wykonania. Chcesz wyjaśnień? Dla waszej wieści – dom złego przeszukiwałem, dla dobra tego miasta. Nie macie mi nic do zarzucenia, poza swym przekonaniem, lecz czyż na twych oczach uczyniłem coś niestosownego? Twoja czujność jest chwalebna, łowco, ale wiedz, że instynkt człowieczy bywa najbardziej zwodniczym z doradców. Wybaczcie – lecz albo wspomożecie mnie w walce z Chaosem, albo zejdziecie mi z drogi...
Inkwizytor odstąpił i opuścił broń, lecz jej nie schował.
- Tym razem macie szczęście, kapłanie. Tym razem Solkan postanowił mieć dla cię zmiłowanie, lecz pamiętaj – równie łatwo może ci je odebrać. A wtedy spotka cię kara po stokroć gorsza od losu twojego sługi-niemoty. Będę miał ja baczenie na twe postępki!
Po czym obrócił się i bez przestawienia się, czy choćby pożegnania, odszedł, łopocząc płaszczem. Po chwili zza bramy dobiegł Sigvalda tętent kopyt odjeżdżającego konia. Kapłan podszedł do skrwawionej postaci Karla leżącej na ziemi. Chłopak żył, ale był ledwo przytomny. Łowca widać wyładował na niedojdzie swój gniew... Sigvaldowi żal się zrobiło tego wioskowego przygłupa, który teraz kulił się niby zbity pies. Pomógł mu wstać i bez słowa poprowadził go na szlak wiodący ku Nebeldorfowi.
Dobrze, że nie zebrało się mu na przeszukanie torby - przemknęło przez myśl kapłanowi, gdy przedzierał się przez mroczny las, zastanawiając się nad tym, jak dużym zagrożeniem dla jego planów jest stanowi się szalonego łowcy-solkanity.
Do Nebeldorfu wrócili już dobrze po zmierzchu. W krótkich słowach Sigvald powiadomił Bauermanna o tym, ażeby mu w nocy nie przeszkadzano i żeby czuwać, bo wszystko może się stać. Musiał mieć zmiłowanie nad starym człowiekiem i nad spokojem mieściny, przeto o leżu wampirów nie wspominał. Sigismunda i pozostałych siedmiu rycerzy postawił w stan gotowości i znów wysłał ich na stróżowanie, na obrzeża miasteczka, ażeby złego wypatrywali. Kapłan wiedział aż za dobrze, iż w razie niepowodzenia rytuału nie uda się rycerzom odeprzeć fali ciemności – będą kolejnymi ludźmi na jego sumieniu, razem z – chwalić bogów! – pięcioma setkami mieszkańcami Nebeldorfu. Ale nie mógł ich odprawić, kazać im salwować się ucieczką – obowiązek był silniejszy. Wiedział, że i tak by nie posłuchali takiego rozkazu. Karla odprawił do jego izby w gospodzie i kategorycznie zabronił mu przeszkadzać.
„Wioska Mgieł” rozpoczęła odliczanie godzin do północy, do nowego, 2523 roku, do Hexensnacht. Wszyscy włościanie pozamykali się i zabarykadowali w swych domostwach. Każdy wywiesił u drzwi jakiś amulet, lubo wiązkę jakiegoś ziela. Każdy modlił się do swojego boga. W Ogrodach Morra, ojciec Ruprecht zaś winien był odprawiać obrzędy ku czci Boga Snu i Śmierci, dla przebłagania duchów zmarłych i zapewnienia spokoju żywym.
Z uliczek Nebeldorfu zaczęła wypełzać mgła. Rozpoczęła się godzina próby.
* * *
W ciemności swej izby począł Sigvald czynić przygotowania do
Rytuału Pieczęci.
Nie posiadał wszystkich potrzebnych ingrediencji, ale nie były one niezbędne – był na tyle potężnym białym nekromantą, iż mógł sobie poradzić bez nich. Posiadał księgę wiedzy zakazanej, drugą w stopniu potęgi, po dziewięciu księgach
Liber Nagash – pióra samego Wielkiego Nekromanty. To musiało wystarczyć. I wystarczy.
Zasłonił okiennice. Na stole rozłożył księgę. Na podłodze wyrysował potężny, potrójny magiczny krąg. Tuzin amuletów ochronnych błyszczał na jego szacie.
Do tej pory nawet przed sobą nie chciał przyznać jednego... Poprawnie ukończony
Rytuał Pieczęci osłabia wampiry i uniemożliwia w najbliższym otoczeniu czarodzieja stosowanie magii nekromantycznej, to prawda... Prawdą jest także to, że odbywa się to za cenę życia maga. Zawsze kończy się śmiercią odprawiającego obrzęd. Siły witalne czarodzieja muszą w pełni złączyć się z
Shyish, tylko wtedy zaklęcie jest dostatecznie potężne.
Pierwotna wersja zaklęcia przewidywała możliwość złożenia ofiary z tuzina wciąż bijących serc z dwunastu istot rozumnych nie posiadających zmysłu magii... Ale to pozostawało poza wszelką dyskusją. Gdyby się do tego zastosował, nie różnił by się w niczym od tych, których poprzysiągł zwalczać. I zapewne zacząłby zatracać się w Chaosie... Lecz nawet takiego czaru – pozbawionego ofiary z postronnych – nie wolno było stosować pochopnie, szczególnie kapłanom. Nawet członkowie Trupiej Świecy są przed nim przestrzegani. Ale czas był najważniejszy, a cena – choć wysoka – konieczna. Skoro tak mas się stać – niech i tak będzie, Sigvald dokończy swego grzesznego żywota w obronie tej małej, zapadłej mieściny i jej cuchnących mgłą mieszkańców... Ale w konsekwencji może ocalić Imperium. Każda cena była tego warta. Morr mu wybaczy, taką miał nadzieję.
Rozpoczął wypowiadanie pierwszych słów inkantacji, a wszystkie Osiem Wiatrów poczęło wirować dookoła niego, najsilniej zaś dął zwiastun śmierci –
Shyish.
Coś było nie tak. Od początku coś było bardzo nie tak.
Karl stał za drzwiami izby Sigvalda i obserwował przebieg ceremonii przez dziurkę od klucza. Nie ciekawość, lecz strach przed upiorami nocy i przed złym łowcą wiedźm przygnał go tutaj. Pan Sigvald był dobry. Nie bił tak jak zły Pan Wielebny Ojciec Ruprecht i nie robił mu... „tych” rzeczy. Przez ten krótki czas, Karl naprawdę polubił Pana Sigvalda.
Ale kiedy jaśniejąca magiczna moc poczęła rozświetlać całą izbę, wlewać się w kapłana, który przemawiał głosem nie swoim, lecz zgoła obcym, strasznym, a mówił rzeczy w języku niezrozumiałym dla Karla... chłopak poczuł gdzieś w głębi siebie, że to nie jest zwykł obrządek ku czci Morra. Czasami widywał, jak odprawiał je Pan Wielebny Ojciec Ruprecht. Nie, to zupełnie nie wyglądało w ten sposób.
Karl pocił się jak ruda mysz, a żołądek miał związany w supeł, gdy huragan magicznej energii w środku przybierał na sile, doskonale widoczny, nawet dla kogoś tak pozbawionego wiedźmiego wzroku, jak on. Powinien coś zrobić. Ale co? Grunt usuwał się mu spod nóg. Nie może przeszkodzić Panu Sigvaldowi – nadto się boi. Nie mógł iść do Pana Ruprechta. Był sam.
I nagle, Sigvald uniósł się w powietrze, a huragan mocy wciąż wzmagał się... Wtedy niedojda począł uciekać.
Zbiegł dół, po schodach martwej i cichej gospody, na parter. Uciekał – byle gdzie! v przed siebie, gdzie go oczy poniosą! Byle z daleka od Pana Sigvalda, który był teraz Strasznym Panem Sigvaldem. Odsunął skobel ze starannie zaryglowanych drzwi gospody, wypadł na zewnątrz, w chłodną, mglistą noc i... zderzył się z kimś.
Cień stał przed gospodą, smukły i wysoki, okuty w płaszcz i kapelusz wiedźmołapa. Niedojda zamarł, gdy straszliwy inkwizytor pochylił się nad nim i zrobił grymas, który miał być – chyba – uśmiechem.
- No, no, no, czyż to nie nasze chłopaczysko-niemota, sługus kapłana? Cożeż, chłopcze, dokąd tak bieżysz? Gore tam, czy co...?
Przeczenie. Przeczenie. Próba ucieczki, lecz ręka złego łowcy trzyma jego łachmany w żelaznym uścisku...
- Co jest? No dalej! Wykrztuś to! Nie mam na cię czasu, szczeniaku, łachmyto.
Przeczenie. Przeczenie. Przeczenie.
- Nie pozostawiasz mi, chłopcze, wyboru... Pogadać, nie pogadam, a muszę ja się upewnić czy z naszym drogim kapłanem wszystko aby w porządku... To przecież niebezpieczna noc.
I nie zważając na rozpaczliwe, nieme protesty biednego głupka, inkwizytor wparował do gospody
Pod Parującym Kielichem. Skierował się na pierwsze piętro i stanął przed drzwiami pokoju kapłana z Bractwa.
- Cuchnie czarnoksięstwem... A więc to żeś chciał mi przekazać. – Spojrzał na niedojdę uczepionego jego płaszcza. – Paszoł won, parobie.
Po czym kopnął ciężkim butem do konnej jazdy w drzwi Sigvalda. Te ustąpiły i stanęły otworem. W środku, kapłan unosił się na oparach magicznej energii, dobre pół metra nad podłogą. Otworzył oczy, wściekłe, gorejące tajemnym ametystowym płomieniem oczy.
- GŁUPCY! – zakrzyknął nie swoim głosem. – WYJŚĆ! WYJŚĆ!
Po czym nie zdołał powiedzieć nic więcej, gdyż runął jak długi na podłogę, po tym, jak łowca czarownic wyrżnął go solidnym kułakiem między oczy.
Magiczna burza przygasła, po czym zamarła kompletnie.
* * *
Przebudzenie nie należało do przyjemnych. Sigvald obudził się w jakichś mrocznych i zimnych katakumbach, a jego ręce były boleśnie wykręcone do tyłu i przywiązane do krzesła, na którym siedział. W głowie jeszcze huczało mu, z powodu niedawnego odprawiania rytuału... Nagły przebłysk świadomości sprawił, iż kapłan gwałtownie rzucił się na swym siedzisku.
Rytuał Pieczęci! Hexensnacht! Leże wampirów w posiadłości! Przeklęty, pogrzebany za życia Nebeldorf! Zdradziecki łowca wiedźmołap, który do tego doprowadził! Sigvald rzucał się na krześle, próbując zerwać swe więzy. Bezskutecznie. Z korytarza naprzeciwko dochodziły jakieś kroki i odgłosy rozmowy.
- Mówiłem ci, mówiłem! Było mi go na głowę nie zwalać! To nie jest miejsce na tego typu rzeczy! – Sigvald ze zdumieniem rozpoznał głos Ruprechta. Zakonnik był podniecony, jak rzadko.
Drugiego z mężczyzn poznał, gdy obaj wkroczyli do komnaty. Szalony wiedźmołap. Oczywiście. A któżby inny?
- Proszę, proszę, nasz czarnoksiężnik przebudził się... Jesteś w nielichych tarapatach i wiesz po tym, prawda? – podjął inkwizytor.
- Wypuść mnie, głupcze – odparł Sigvald cichym, spokojnym głosem, choć serce mu drżało. – Wypuść, boć sam żeś nie jest świadom, co tę mieścinę spotkać może, jeżeli pozostanę spętany...
- Och, podejrzewam, co stałoby się, gdybym nie przerwał twojego czarnoksięskiego spektaklu. Nie wiem, cóż za diabelstwo tam warzyłeś, ale samo posiadanie tegoż grimuaru... – Tu z obrzydzeniem dobył ze swej torby Księgę Śmierci, jakby tykał jakiegoś wyjątkowo tłustego i włochatego pająka. – ...pozwala każdemu łowcy na skierowanie cię w płomienie... bez sądu. Bo tutaj ja – Pochylił się nad Sigvaldem. – jestem sędzią, przysięgłym... i katem. Więcej szacunku zatem, zrozumiano, nędzniku?
Sigvald odchylił głowę i spojrzał łowcy w oczy, śmiejąc się chrapliwie.
- Widzę, że działasz w doskonałej komitywie z tym ścierwem tutaj – głową wskazał Ruprechta, kulącego się za łowcą – nieświadom, kto tutaj jest prawdziwym sługą Chaosu. Wielebny Ruprechcie, dlaczego zaginiony rocznik pogrzebów znalazłem ja, cudownie odnalezion, w krwiopijców leżu? Dlaczego żeś starał się za cenę wszelką nie pozwolić ażebym się dowiedział, komu to służysz naprawdę?
Zażywny kapłan zbladł i wyglądał jakby chciał zapaść się głęboko pod ziemię.
- Majaczy... na pewno majaczy, inkwizytorze... – odparł zakonnik drżącym głosem. – Dyć w mieście nie ma żadnych wąpierzy, i ja mu tak prawiłem... A on... pobieżył tam, a teraz takie... takie łajdactwo, tak wielka niegodziwość...
- Słusznie prawicie, Ruprechcie... Taka niegodziwość ze strony, z której nie winienem się tego spodziewać... To smutne, żeś wyparł się swego boga i słusznej sprawy. Ale Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak sam rzekłeś ongiś... nie zapominaj o tym.
- Dość! – zakrzyknął łowca. – Nic mnie nie obchodzą wasze kapłańskie swary! Wy, ojcze, opuśćcie lepiej tę komnatę, boć to zadanie dla wprawionego inkwizytora.
Ruprecht bez słowa odwrócił się i odszedł. Nie spojrzał Sigvaldowi w oczy. Inkwizytor natomiast, kontynuował przesłuchanie, wpatrzony w spętanego kapłana, niby pies w kawał mięsa.
- Oszczędź i sobie i mnie czasu i wyznaj od razu – księga w twoich rękach, wniosek prosty – jesteś waść nekromantą i złoczyńcą. Na własne oczy obrządek żem widział.
- Patrzysz, lecz nie widzisz... – mruknął Sigvald. – Świadom żeś nie jest, że to, com czynił, czynił żem dla dobra miasta. Daj mi to wyłożyć, usłuchaj – w piwnicach starej posiadłości lęgną się wąpierze i... – Siarczysty policzek przerwał mu w pół zdania.
- Nonsens! Wiem ja o mrocznych sprawkach Bractwa Całunu, a Zakonu Trupiej Świecy w szczególności! Wszyscyście miłośnicy demonów, czarni magowie! Zdążam ja twym tropem, od Altdorfu, aż do tego miejsca. Wyznaj – chciałeś sprowadzić zgubę na to spokojne miasto, tak, jak żeś poczynił w Altdorfie!
Najwyraźniej, ów szaleniec wiedział o Sigvaldzie więcej, niż się kapłanowi pierwej zdawało... Postanowił, że w pewnych sprawach nie warto stawiać oporu.
- Tak, wyznaję... – szepnął cicho. – Wyznaję, iż ongiś byłem adeptem zakazanej sztuki nekromancji, głupcem na usługach czarnych mocy... Ale to się zmieniło. Od 15 długich lat służę wiernie Morrowi i Cesarstwu. Uczynił żem dla nich wiele dobrego, jako biały nekromanta, wojując na każdym kroku z czarnoksięską zarazą i występkiem, w każdym zakątku Imperium. W mej misji wspomogło mnie Bractwo Całunu. A ty, dumny łowco? Czy możesz o sobie powiedzieć to samo? Ile dobrego zrobiłeś, poza wzbudzaniem trwogi wśród ludu prostego i spaleniem kilku nieszczęsnych, zmutowanych prostaczków? Komu teraz służysz?
- A więc wyznajesz... – odparł łowca cicho. – To, coś powiedział, wystarczy abym od razu rzucił cię płomieniom. Bowiem każdy, kto babrał się w czarnej magii jest skażony na całe życie. Ale ty dalej stajesz mi na drodze, mój osąd podważasz. Przyznam, że zadziwiasz mnie, czarnoksiężniku, i sam nie wiem, dlaczego dychasz jeszcze.
- Mam glejt nietykalności od elektora Stirlandu – rzekł Sigvald cicho, świadom, że dla wyznawcy Prawa, ziemskie umowy i przyziemna polityka nie warte są nawet splunięcia. Nie przeliczył się wcale.
- Plwam na twe papiery. Jako nekromanta na usługach heretyckiego bractwa oszukałeś swego protektora, co do celu twej misji. A więc Solkan uznaje ów glejt za niebyły. – Sięgnął za pazuchę. – Patrz, oto twoje papierzyska, kapłanie. Oto je unieważniam, z woli Solkana – rzekł z mściwą satysfakcja w głosie, drąc dokumenty na strzępy.
Sigvald opuścił głowę.
Wszyscy bogowie niech mają tego głupca w opiece... Z powodu swego religijnego zapału, łowca być może postawił właśnie część Imperium w stan wojny domowej...
Inkwizytor odwrócił się i rzekł w zamyśleniu – Dysponuję utensyliami, co są zdolne w przeciągu godziny, może dwu, doprowadzić cię do takiego stanu, że będziesz błagał mnie o wybawienie na stosie... Ale nie zrobię tego, jeszcze nie teraz. Boć ty, zdaje się, nie poznajesz mnie? – odwrócił się do Sigvalda i przeciągle spojrzał w jego twarz.
- Wybaczcie. – Kapłan wzruszył ramionami. – Gdybym miał spamiętać każdego łowcę czarownic, com go na swej drodze napotkał... Cóż, miałbym łeb tęższy, niźli magistrowie z Kolegiów...
Łowca skrzywił się, a był to grymas szyderczy i nieprzyjemny.
- Moje miano brzmi: Günther Blottenberg, mości kapłanie – rzekł, kłaniając się nisko. – Z
tych Blottenbergów z Altdorfu.
Coś trąciło czułą strunę w głowie Sigvalda.
Blottenbergowie? Altdorf?- Z tych Blottenbergów, których żeś uwędził w ich posesji. Ścierwo, dziesięć lat temu! Syn Wolfganga Blottenberga, mściciel jego!
A więc zemsta – pomyślał kapłan.
Cokolwiek powiem jest bez znaczenia. Zabije mnie, bez względu na wszystko...Jeszcze jedna myśl eksplodowała w jego głowie. Wolfgang Blottenberg? Był wampirem, sługą ciemności... Któż mógł wiedzieć, że był w stanie pozostawić syna... Dziedzica... Syn? Dziedzic? „Jest jeszcze Jego Syn – G. – co upomni się o Dziedzictwo i o Schedę po Ojcu...”... List w podziemiach... Tajemniczy członek rodu von Blautenbergów – „W.”, ojciec „G.”... „W.” jak „Wolfgang”. „G.” jak „Günther”...
- ...A więc nie dopuszczę, powiadam, ażebyś dopuścił się podobnych nieprawości, jak w Altdorfie...
Sigvald go nie słuchał. Wszystkie elementy mrocznej układanki pasowały idealnie. Hermann – ostatni dziedzic rodu pozostawił potomka – a może dalekiego krewnego? – Wolfganga, który to, około roku 2166 zapewne, lub wcześniej, zbiegł był do stolicy, uciekając przed kaźnią, jaką zgotowali znienawidzonym dziedzicom mieszkańcy Nebeldorfu. W Altdorfie zmienił nazwisko, z von Blautenberg na Blottenberg, dla pościgu ewentualnego zmylenia. I dalej szerzył nasiona zepsucia... Tak przeżył ponad trzysta lat, z dużym hakiem, nim upomniała się o niego karząca ręka Bractwa Całunu. Tyle że Sigvald nie był świadom, że przed śmiercią, Wolfgang usynowił Günthera... A teraz ów stał przed nim, by „upomnieć się o Schedę po Ojcu”... I to on – Sigvald – był ową „Żmiją”, o której wspominał tajemniczy list. Tak samo nazwał go też duch Hermanna... Był tą żmiją, która uderzy, i która zostanie pokonana przez Syna. A więc wszyscy zostali oszukani. Kapłanowi pociemniało w oczach, walczył o to, by zachować przytomność pod naporem obezwładniającej prawdy, prawdy, która wyprowadziła wszystkich w pole.
- ... Ale ja nie zapomniałem – ciągnął inkwizytor, niepomny że więzień go nie słucha. – O nie. Gdy majątek mego ojca trawiły płomienie, poprzysiągłem, iż dopadnę cię i wymierzę sprawiedliwość. Tak, Solkan zsyłał mi wizje i błogosławieństwa, ażebym mógł upomnieć się o mordercę ludzi prawych...
- Oni nie byli prawi – odparł Sigvald cicho. – Zostałeś oszukany. Twój ojciec, Wolfgang Blottenberg był krwiopijcą, sługą mroku, zbiegiem z tej właśnie mieściny. Nazywasz się von Blautenberg, łowco. Usłuchaj mnie, pokażę ci dowody...
Drugi siarczysty policzek podczas przesłuchania. Zapiekło. Sigvald uczuł na języku gorzki smak. Splunął krwią.
- Zamilcz, zamilcz! – Günther krzyczał teraz histerycznie, gdy ogrom jego szaleństwa uwidocznił się. – Nie baczę na twoje „dowody”, ścierwojadzie! Solkan kroczy po mojej prawicy i przemawia do mnie!
- Pewnyś, że to Solkan do ciebie woła? Mnie się zdaje, że słyszysz zew innych, mroczniejszych istot. Usłuchaj, Günther, jesteś tylko marionetką w rękach krwiopijców i tańczysz, jak ci zagrają. To oni kazali ci mnie zgładzić! Zrozum, żrąc się jak dzikie psy robimy im tylko przysługę. Wypuść mnie, a wszystko ci wyłożę, miasto i ludzi niewinnych ocalimy...
- Nikt nie jest niewinny przed Bogiem Kary! Nikt! Zamilcz, zamilcz, ZAMILCZ!
Srebrny głos łowcy przeszedł w wysoki skrzek i rozpoczęła się właściwa część inkwizytorskiego przesłuchania.
Do północy pozostały tylko dwie godziny, placyk miejski przy gospodzie i domostwie burmistrza był więc martwy i opustoszały. Za wyjątkiem...
Posługacze ojca Ruprechta rozstawili na środku placu prosty stos i pal. Do słupa były przywiązane dwie sylwetki – Sigvald i Karl. Opodal stali zakonnik Morra i inkwizytor z żarzącym się polanem w ręku. Doglądali ostatnich przygotowań przed spektaklem. Ruprecht wyglądał bardzo niezdrowo. Wyraźnie nie w smak było mu być tutaj, wzbraniał się przed uczestniczeniem w egzekucji, lecz łowca nalegał... Stwierdził, iż obecność świętego męża będzie dobrze widziana podczas wymierzania słusznej kary. Gruby zakonnik nie mógł mu odmówić...
Ze swego domu wybiegł rozsierdzony burmistrz Bauermann, krzycząc – Co tu się wyrabia, inkwizytorze?! Mówiłem już, że nie wam się mieszać! Natychmiast wypuście tego człeka, chronionego prawem...
Günther ochłonął już po przesłuchaniu, był jak zawsze, spokojny i budzący grozę. Pochwycił kaftan rządcy Nebeldorfu i rzekł, cicho, swym nie znoszącym sprzeciwu głosem – To ja stanowię prawo, burmistrzu. Nie chcieliście pomóc wcześniej – odstąpcie więc. Występek jakiego dopuścił się ten potwór sprawia, że nawet gdyby sam przeklęty sigmarycki Wielki Teogonista, nie, sam Cesarz chciał by go wziąć w protekcję – na nic to, bo są takie sfery, gdzie i ich władza nie sięga. Księgę w porę odnalazłem, plugawy rytuał przerwałem. Powinniście mi być wdzięcznymi, żem w porę przybył. A dla czarnoksiężnika ostał się jeno stos. Prawda, ojcze Ruprechcie?
- Hm... zaprzeczyć nie mogę... Ślad, hm... zepsucia jest tu aż nazbyt widoczny, przeto kara wydaje się być słuszna. Czas takoż. Bogowie, hm... ukontentowani będą, że grzesznika spotkała kara właśnie teraz, w nowy rok. Dobra to wróżba, zapewne, na następny rok. Najlepiej wracajcie do siebie, burmistrzu, i módlcie się.
Bauermann próbował argumentować, oponować, grozić – na próżno. W desperacji wysłał sługę, ażeby odnalazł i sprowadził rycerzy Kruka. Cóż więcej mógł uczynić?
- Za późno – rzucił cicho Blottenberg. – Kapłanie-odstępco i jego sługo – czyście gotowi przyjąć należną pokutę za swe grzechy?
Sigvald już dawno pojednał się ze swym patronem i wiedział, iż uczynił tyle, co mógł. Morr go oceni... Ale jednak żal i niespełniona misja sprawiały, że nie chciał, do diabła!, nie chciał umierać! Nie bał się śmierci, lecz czuł, że zawiodła go jego pycha i naiwność, słabość jego charakteru... Być może jednak powiedział by coś, gdyby mógł. Przeklął by łowcę, który sprowadził zgubę na miast, na przykład. Rzekł by coś, gdyby łowca czarownic nie wyciął mu podczas przesłuchania języka...
Niedojda natomiast tylko stęknął i zabulgotał niezrozumiale. Inkwizytorskie dochodzenie pozostawiło go w takim stanie, że ledwo mógł ruszyć głową. Günther nader gorliwie starał się wypędzić z niego „demony” i zmusić go do współpracy...
- Doskonale! – odparł łowca, tonem niemal radosnym. – A zatem niech się rozpocznie ceremonia oczyszczenia! Solkanie, wzywam Twego imienia!
In nomine Solkanae...
Po czym, z archaiczną litanią na ustach, cisnął żagiew na stos. Słoma zajęła się ogniem niemal natychmiast. Sigvald skulił się, gdy płomienie poczęły lizać jego szaty. Brakło mu tchu, tak piekielny był żar płonącego stosu...
Na Morra, uduszę się... - przemknęło mu przez myśl. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał -
Panie, zawiodłem Cię... Przyjm na swe łono grzesznego...Po drugiej stronie pala nieszczęsny niedojda rzucił się raz, lecz nie udało mu się zerwać pęt. Ddy płomienie zaczęły trawić jego ciało, niemota wydał z siebie ochrypły krzyk - po raz pierwszy i ostatni w życiu...
W ciemności nocy, płonący jasno stos był niczym latarnia w mroku burzy. Sigismund i pozostała siódemka rycerzy dopadli nebeldorfskiego placu. Za późno... Mistrz rycerzy zsiadł z konia i podszedł do milczącego łowcy czarownic.
- To był błąd, wiedźmołapie. Położyłeś rękę nie na tym człeku, na którym winieneś i tym samym sprowadziłeś zgubę na to miasto. Krew jego mieszkańców na twoich dłoniach... – Wąsy rycerza powiewały na nocnym wietrze, a jego lico miało srogi wyraz. – Nie tutaj to się rozstrzygnie, lecz jeśli przeżyjesz tę noc – bądź pewien, że cię dopadniemy. A wtedy pożałujesz swego czynu, nędzniku... po stokroć.
* * *
A więc zrobił to. Dokonał pomsty, zadośćuczynił śmierci rodziny i swojemu nieszczęściu. Ale mimo to, nie czuł się lepiej. W ogóle nic nie czuł. Był wewnętrznie pusty, jałowy, pozbawiony celu. Nie tak wyobrażał sobie godzinę triumfu... Czyżby Solkan zadrwił z niego?
Nie zważając na gniewne słowa mistrza rycerzy i nie słuchając ich, oddalił się od miejsca kaźni.
Ach, zostałajeszcze księga... - przypomniał sobie. Dlaczego zapomniał cisnąć ją w płomienie? Plugastwo winno płonąć wraz z plugastwem... Ale dopełni swej misji. Skierował się w stronę gospody, cicho stanął pod drzwiami izby nieżywego kapłana-zdrajcy i pchnął je.
Od razu wyczuł coś w powietrzu, coś co wyrwało go z otępienia. Sięgnął ku pochwie rapiera, a w tym samym momencie, na stole wewnątrz izby zapłonęła świeca. Sama z siebie.
- Wejdź, bracie... I pozwól mi złożyć ci podziękowania za odzyskanie księgi i usunięcie z naszej drogi owej przeszkody, pod postacią kapłana z Bractwa...
- Kto tu jest?! Kto?! – krzyknął Günther, dobywając broni. Ostrożnie wszedł do izby. W prawicy ściskał złoty amulet Solkana. Drzwi bezgłośnie zamknęły się za nim.
- Wiesz, kto, bracie...
Izba była pusta. Dziwny głos, ów tajemniczy, głęboki głos dochodził...
Günther gwałtownie obrócił się, mierząc obnażonym ostrzem w wysokiego mężczyznę, który stał za nim, uprzednio kryjąc się za drzwiami.
- Ktożeś?! Gadaj! Dlaczego czaisz się w tej izbie, niby zabójca, lubo czciciel ciemności?!
Łowca uczuł, że się poci. Mężczyzna pod drzwiami był przystojny, miał regularne rysy twarzy i był wytwornie ubrany, w strój szlachetny, lecz praktyczny, idealny na przykład na łowy. Nieznajomy cały czas uśmiechał się szeroko. Ale jego aura... Günther nie czuł go. Czuł go ciemnością, owszem, także lekkim zepsuciem. Zionął przerażającą... pustką? Tak, pustką. Mężczyzna w ogóle nie pachniał mu jak człowiek.
- Ależ bracie, czemu zawdzięczam ten wątpliwy zaszczyt tak gwałtownego powitania? – odparł tamten, z drwiącą urazą w głosie. – Czyżbyś mnie nie wyczuwał? Nie czujesz mej krwi? Duchowej więzi, która nas łączy? – Zbliżył się do łowcy, szeroko rozkładając ręce.
Inkwizytor cofnął się, a niepokój w jego głowie wzmagał się.
- O czym ty bredzisz, człeku? Nie czuję żadnego braterstwa z takimi jak ty, z, z...
- ...Z Dziećmi Nocy, łowco? – dokończył tamten. – Z wampirami, Güntherze Blottenberg?
Günther nie wyjawił przecież nieznajomemu swego miana... Czyżby faktycznie był on stworem nocy? Gniew zrodzony z lęku i niepewności wezbrał w łowcy wielką falą. Ścisnął mocniej symbol Solkana, zamachnął się rapierem i... nic się nie stało. Ręce miał jak z ołowiu. Nogi też. Nie mógł się poruszyć, ten bękart Chaosu go unieruchomił!
- Problemy, mości Blottenberg? – powiedział domniemany krwiopijca z drwiną w głosie. – A może winienem raczej rzecz: mości von Blautenberg?
- Kim... kim... jesteś... przeklęty...? – wystękał łowca. Nawet mówienie sprawiało mu trudność.
- Jam jest Markus Schwarzfaust, bracie. – Wampir ukłonił się szyderczo. – Daleki krewny von Carsteinów z Sylvanii, skoligacony z nieodżałowanymi von Blautenbergami, z twym dziadem Hermannem. Czyżby Wolfgang, twój ojciec nie wspominał ci o przodkach? Jeżeli nie, to przybyłem tutaj, by przypomnieć co o twym dziedzictwie.
- Pl... plwam na twoje... dziedzictwo... potworze... z nocy... Jam... je... jest... sługa Prawa...
- A cóż to? – rzucił Markus sięgając po znak Solkana w zaciśniętej dłoni inkwizytora. Oswobodził amulet, zerwał go, obejrzał, po czym beztrosko strzaskał go i odrzucił go na bok. – Błyskotka. To tyle
á propos Solkana. Chyba już się domyślasz, kto jest twym prawdziwym panem? Czas odświeżyć twą pamięć.
Obszedł unieruchomionego łowcę, po czym podszedł do okna. W zamyśleniu spojrzał w mrok nocy i na gromadzącą się mgłę, po czym jął opowiadać – Tak, kapłan Morra miał rację, można by rzec świętą. Jesteś synem naznaczonego rodu. Twój ojciec, Wolfgang von Blautenberg otrzymał Dar Ciemności od swego antenata – Hermanna, lecz wkrótce musiał zbiec w związku z prześladowaniami. Działo się to tu, w Nebeldorfie, w drugiej połowie wieku XXII. Trafił do Altdorfu, po czym zmienił tam nazwisko na Blottenberg. I dalej kontynuował swe dzieło... Odbudował powoli i pieczołowicie swój mały dwór. Jak wiesz, wampiry nie mnożą się jak śmiertelni, Dar odbiera im tę możliwość. Miast tego, zaczął szerzyć skazę wśród mniejszej szlachty, w ten sposób, po trzech wiekach ród stał się całkiem potężny i wpływowy. Potem, jakieś dwadzieścia lat temu usynowił ciebie. Zapewne chciał potem złożyć na twych ustach Pocałunek Krwi i przekazać ci swe dziedzictwo... Lecz niestety! Łowca wampirów i nieumarłych, Sigvald z Bractwa Całunu zakończył jego nie-życie, jak doskonale wiesz, jakieś dziesięć lat temu... Niedługo cieszył się Wolfgang swym władztwem. Sigvald spalił jego posiadłość i cały dwór, lecz oszczędził ciebie, który to w tamtym czasie przebywałeś u krewnych. Bractwo po prostu zapomniało o tobie, nie odnotowało cię na swej liście potworów do eksterminacji. A ty byłeś tam i widziałeś kaźń swych najbliższych... Pozostałeś żyw, by odzyskać swą schedę. Od tego czasu obserwowaliśmy cię. Zgodnie z pewnym starym proroctwem, ten sam kapłan, co zgładził twego ojca, miał być też „Żmiją”, która pokrzyżuje nam nasze plany – wtajemniczę cię w nie później. A ty nas ocaliłeś i jesteśmy ci wdzięczni. Jesteś godzien Daru Ciemności! Dzięki tobie, dla tego skrawka Imperium rozpocznie się wkrótce nowa era ciemności!
Günther słuchał tej perory, oniemiały. Serce niemal przestało mu bić. Niemal nie oddychał. Nie wiedział już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Dlaczego to, co mówił ten plugawiec pokrywało się z majaczeniami kapłana? Skąd znał jego rodzinę? A może obaj – i wampir i czarnoksiężnik – byli w zmowie? Łowca chwycił ostatnią deskę ratunku.
- Łżesz... To... wszy... wszystko... łgarstwo... To Sol... Solkan przema... wiał do mnie... w mych... snach...
Markus skrzywił się pogardliwie, po czym podszedł do inkwizytora. Położył swą dłoń na jego czole – była ona zimna, niby płyta prastarego grobowca w ciemną noc... I w tym samym momencie, pod powiekami Günthera rozbłysło oślepiające światło.
Zobaczył swój rodzinny dom, w bogatej dzielnicy Altdorfu. Zobaczył kapłana, Sigvalda, wyraźnie młodszego, jak na czele ludzi z Bractwa Całunu wyłamuje bramy posesji i atakuje dwór. Potem... ujrzał ogień i dym, pękające szyby i witraże. Walka toczyła się w głównym holu... Kapłan starł się z... z bestią. Z pół-człekiem, pół-wilkiem o ostrych kłach i sile i zwinności pantery. Kapłan przegrywa walkę... Dookoła szaleje ogniste piekło! Wszędzie iskry i płomieniste zniszczenie! Bestia skacze na młodego Sigvalda, a ten, w ostatniej chwili, chwyta jakiś kawał płonącego drewna i uderza potwora w pysk. Monstrum pada, kapłan staje nad nim. Twarz wilczej bestii, wijącej się w agonii, zmienia się. Zmienia się w ludzką twarz, w lico człowieka... w oblicze jego ojca! Nagle, wizja urywa się...- Czy takie to widzenia cię nawiedzały? – zapytał wąpierz z udawana troską w głosie. – Jeśli tak, to obawiam się, że i w tym aspekcie biały nekromanta nie mylił się... A teraz musisz umrzeć. Zapomnij o Solkanie, nigdy nie nosiłeś go w swoim sercu. Ono już dawno sczerniało, z żaru nienawiści i żądzy zemsty - i należy do nas...
- Dl... dlaczego... dlaczego...?
- Och, czy to tragedia Tarradascha, lubo dramat Detlefa Siercka? Mam teraz przez godzinę tłumaczyć ci, dlaczego winieneś umrzeć? Nie, sługo. W rzeczy samej to wielce proste, potraktuj to jako... przeznaczenie. Twe dziedzictwo, twa scheda na ciebie czeka, twoi bracia-we-krwi... Zawsze należałeś do nas.
Günther wiedział, że ocali swą duszę tylko wtedy, gdy sam zada sobie śmierć. Ale nie mógł podnieść miecza. Nie mógł dopaść okna i skoczyć. W desperacji próbował odgryźć sobie język, lecz i na to nie miał siły. Mógł tylko stać, stać i patrzeć, jak krwiopijca zwany Markusem zbliża się, bierze go w swe chłodne objęcia, zimne niczym objęcia samej kostuchy.
- Czas na Pocałunek Krwi, nasz nowy sługo.
Günther usłyszał zew krwi, wołający do niego z najgłębszych otchłani jego umysłu. Poddał się obezwładniającej ciemności. Günther Blottenberg musiał umrzeć, by mógł narodzić się Günther von Blautenberg.
* * *
Tymczasem, w posiadłości von Blautenbergów odbywała się uczta.
Zrujnowana wielka sala dworu została przystrojona, wniesiono długi stół zastawiony talerzami i przednim jadłem. Wokół płonęły złocone kandelabry. Biesiadnikom przygrywała orkiestra, było radośnie i gwarno. Na pierwszy rzut oka.
Ten, kto spojrzałby bardziej dociekliwie, zobaczyłby, iż długie, purpurowe gobeliny zdobiące ściany sali były zrobione nie z tkaniny, lubo ze zdartych z ludzkich ciał skór, ociekających krwią. Długi stół i inne meble nie w drewnie były rzeźbione, lecz w kości, i to bynajmniej nie słoniowej. Człowiecze czaszki i wydrążone korpusy robiły za puchary i głębokie misy. Zgromadzenie nie spożywali zaś normalnych potraw, lecz trupie resztki, oczy i ścięgna, żyły i organy wewnętrzne, męskie członki i kobiece łona. Nie przednie wino zaś pili, lecz czerwoną, świeżo utoczoną krew. Orkiestra i posługacze biegający dookoła stołu nie żywymi istotami byli, lecz szkieletami, upiornymi trupami, ożywionymi za pomocą niegodziwej magii. A kto spojrzałby w kilka rozstawionych w sali dużych luster, wcale nie ujrzałby odbić ucztujących.
Jeden z wampirów wstał i przepił do innych, wznosząc czaszkowy puchar wypełniony posoką.
- Za zwycięstwo, drogie siostry i drodzy bracia! Za to, żeśmy Żmii łeb urwali, i za to, co czeka nas na końcu tej drogi. Za tron Imperium i za głowę jego słabego cesarza!
Wszystkie wampiry wzięły udział w toaście, lecz dość niemrawo. Żaden z nich nie ufał pozostałym. Mieli ku temu powody. Głos zabrał inny krwiopijca, który nawet podczas uczty było odziany w paradną karmazynową zbroję – Zwycięstwo przyjdzie, co do tego zawsześmy byli pewni, lecz po co żeś uskuteczniał ten cyrk cały, Stefanie Schwarzfaust? Po cóż ten hazard? Czyż nie lepiej było przydeptać łeb węża wtedy, gdy był on w naszych rękach, tutaj, nim wykradł nam księgę? Co by było, gdybyśmy jej nie odzyskać nie zdołali?
Wampir zwany Stefanem uśmiechnął się. Głupiec z Krwawych Smoków jak zawsze świecił ignorancją, obnosząc się z nią, jak ze swą przepyszną zbroją.
- Longinusie – odparował Schwarzfaust – nie doceniasz naszego planu, co boli mnie wielce. Tak, mogliśmy go zgładzić, lecz co by wtedy się stało ze słowami przepowiedni o Dziedzicu?
- A więc jednak! – zawołał Krwawy Smok. – Postawiłeś naszą egzystencję na ostrzu noża, li tylko z powodu jakiegoś bajania starych głupców! Stefanie, życie nie takich jak ty spijał mój miecz, i za mniejsze zniewagi...
- ...A poza tym – ciągnął Stefan, jakby nie słyszał pogróżek drugiego wampira – co by wtedy było z zabawą? Cesarstwo jest teraz podzielone, a będzie jeszcze bardziej. Pomyślcie tylko o tych pięknych perspektywach! Altdorfski łowca czarownic gwałci prawa elektora Stirlandu, i to na wissenlandzkiej ziemi. Jak wielki skandal dyplomatyczny to wywoła? Co więcej, inkwizytor ten oskarża całe Bractwo Całunu o śmiertelną herezję i zdradę! A działa z poruczenia kultu Solkana, co to tylko czeka, aby poniżyć Bractwo, a wraz z nim i inne wyznania i organizacje, co mu sprzyjają. I ze wzajemnością, bowiem każde wyznanie w Imperium nienawidzi i lęka się solkanitów! Cóż jest piękniejszego, niźli ta perspektywa wzajemnej nienawiści i podejrzeń, scysji i konfliktów, wojen wreszcie! Cóż jest wspanialszego od słodkiej symfonii dysonansu?
Krwawy Smok usiadł, udobruchany nieco, a inny, wyjątkowo zasuszony wąpierz – zapewne z krwi Nekrarchów – przytaknął Stefanowi – Słusznie prawisz. Im bardziej owce skłócone, tym dotkliwiej pokąsają je wilki.
- Jednakowoż – podchwyciła piękna wampirzyca, niechybnie z lahmijskiej linii – von Carsteinom nie przypadnie do gustu to, co zamierzamy uczynić... – Zerknęła z ukosa na szpakowatego krwiopijcę po jej lewicy, o wyraźnie sylvańskich rysach.
- Ha, a któż baczy na Mannfreda? – zaperzył się ów. – Plwam na głupca, co zbyt słaby jest, ażeby zniszczone Miasto Białego Wilka przejąć, bo przestrachał się starego klechy – Volkmara. Kto z was widział, jak umykał, a kto słyszał tylko? Ja widziałem. Pewnikiem zesrał się przy tym w portki, niby słaby śmiertelnik. Czas Mannfreda minął, opuściła go łaska naszego ojca-we-krwi – Vashanesha. Tak, mój ród potrzebuje świeżej krwi i dlatego ja – Henrik von Carstein – oddaję swe usługi naszej konfraterni.
- Piękne słowa – rzekł Schwarzfaust. – Tak, czuję, że właśnie w tej chwili, mój syn-we-krwi, Markus, przekazał Dar Ciemności potomkowi Wolfganga i Hermanna, młodemu Güntherowi. Doskonale. – Zatarł dłonie. – Młody von Blautenberg będzie wisienką na naszym torcie, tak jak jego dziad, Hermann – a raczej truchło jego – pozwoliło nam na ukończenie przygotowań do rytuału – wampir odwrócił się do stojącej za jego fotelem postaci, kryjącej się w cieniu kolumny. Zakapturzony mężczyzna nie siedział przy stole i nie brał udziału w uczcie – Ale przecież nie poradzilibyśmy sobie, gdyby nie ty, nasz drogi Ruprechcie! Pomagałeś nam zawsze wydatnie, w naszych łowach, na żywych i martwych jednako. Twoje naprowadzenie młodego von Blautenberga na trop kapłana i twoja rola w kaźni tego drugiego – to prawdziwy majstersztyk! Zawsze byłeś nam tak lojalny... Powiedz, jak możemy cię nagrodzić?
Zakonnik wystąpił z cienia i zdjął kaptur. Jego tłusta, nabrzmiała twarz była ponura.
- Panie mój... o zaszczytach pozwól nam porozmawiać przy innej okazji. Teraz pozwólcie mi doglądać przygotowań do obrzędu. Do północy wiele czasu nie pozostało.
- Ach, nasz Ruprecht, skromny i gorliwy jak zawsze. Dobrze, poczyń niezbędne czynności, możesz odejść. – Kapłan oddalił się, pokornie kłaniając się. – A teraz pora na nas – Stefan zwrócił się do pozostałych celebrantów.
Uczta dobiegała końca. Wampiry poczęły się rozchodzić do swych komnat, ażeby dokonać rzeczy niezbędnych przed rozpoczęciem
Wielkiego Przebudzenia Sułtana Śmierci. W korytarzu wiodącym do innych części dworu, do kroczącego samotnie Stefana Schwarzfausta dołączył Henrik von Carstein.
- Nie ufam naszemu Ruprechtowi – zagaił ten drugi cicho. – Nasz braciszek coś ukrywa i to „coś” bardzo mi się nie podoba.
- Obmyśliłem wszystko – odparł Stefan spokojnym tonem. – Jego los już przypieczętowany, bez względu na to, czy nas zdradzi, czy nie. Gdy tylko dopełni obrzędu...
- Zawsze fascynowało mnie, jak to ludzkie bydło łatwo zmienia fronty i wbija swym ziomkom nóż w plecy, wypierając się swej rasy... Spójrz, bracie, nie musieliśmy nawet ingerować, wszystko załatwił za nas inkwizytor Solkana i kapłan Morra...
-
Homo homini lupus, jako rzecze starotileański poeta. – Stefan uśmiechnął się melancholijnie. – „Człek człekowi wilkiem”. Jakże to adekwatne.
- Tak, ludzkość jest sama sobie swym największym wrogiem. Choć niektórzy gadają, że to Chaos w ich sercach jest winien... Tak czy inaczej, obawiam się, że Ruprecht beknie za swą zdradę... i to my przyniesiemy mu „sprawiedliwość” i wybawienie za grzechy.
- Tak, los – lub być może Chaos, któż to wie? – bywa przewrotny, czy też nie, bracie?
* * *
Minęła północ. Mannslieb i Morrslieb stały wysoko na nieboskłonie, lecz ten drugi – księżyc Chaosu – dominował nad swym bratem. Choć noc pozornie była spokojna, w rzeczywistości takowa nie była. Większość mieszkańców Nebeldorfu spała, lecz ich serca i umysły dręczyły straszliwe koszmary. Ale być może każdy, nawet najgorszy koszmar był lepszy, niż świadomość tego, co zbliżało się do miasta, z minuty na minutę.
Ożywieńczy legion niemal bezgłośnie ciągnął przez las. Żywe trupy opuściły skruszałe mury domostwa von Blautenbergów i prędko osiągnęły obrzeża kniei. Na czoło kohorty wyszły dwie postaci – jedna wysoka, postawna i promieniująca godnością, druga – skurczona i pokraczna, przemykająca niby pająk.
- Już czas, Güntherze – odezwał się wysoki cień bezbarwnym głosem Markusa Schwarzfausta. – Poprowadź armię. Daj się porwać żądzy krwi, którą skrywałeś tak długo. Wypuść bestię, która do tej pory była w uśpieniu i spętana. Niech przemówi krew von Blautenbergów – dokonaj słusznej pomsty na potomstwie tych, co zgładzili twój ród.
Istota, zwana ongiś łowcą wiedźm Solkana, usłuchała swego nowego pana. Czarna furia zstąpiła do jej umysłu, gdy nieumarła horda wtargnęła do niebronionego Nebeldorfu. Dziedzic powrócił i znów był spragniony. Nowy rok 2523 rozpoczął się, a wraz z nim, do miasta weszła Śmierć.
Tylko ośmiu samotnych rycerzy w czarnych zbrojach stanęło na drodze nieumarłych, gdy zaczęło się zabijanie.
* * *
Ze swojego miejsca na pobliskim pagórku, brodaty mężczyzna w niebieskich szatach obserwował pożogę w mieście skazanym na śmierć. Obok niego stała szóstka podobnie ubranych ludzi, którzy musieli być jego sługami. Zdawali się być młodsi, a falujące wzory na ich habitach nie był tak fantazyjne, jak te szacie przywódcy. Cała siódemka z milczeniem obserwowała rzeź.
Z mroku puszczy wynurzył się wyjątkowo tłusty osobnik. Jego spasła twarz była czerwona od wysiłku – musiał długo biec – szata jego była przepocona i porwana, brudna od ziemi i leśnego poszycia. Podbiegł do trójki, po czym zatoczył się i padł niezdarnie na kolana.
- Mistrzu, pomocy! – zaskomlał ojciec Ruprecht. – Krwiopijcy ruszyli za mną, ruszyli w pościg. Zgładzić mnie chcą! Mistrzu, obiecaliście mnie ocalić! Poddałem się waszej woli, gdyście do mnie przyszli. Służyłem wam. Obserwowałem wampiry. Ale teraz one... Och, mistrzu, zbaw mnie!
Mężczyzna zwany mistrzem nawet na niego nie spojrzał. Rzekł tylko, głosem głębokim i odległym, jakby z innego świata – Nasz Pan cię zbawi. Dostąpisz łaski ostatecznej Przemiany.
Po czym skinął na swych ludzi. Ci dopadli oniemiałego zakonnika, pochwycili go i wbili w jego serce sztylet, niby w tucznego wieprzka. Ruprecht bezgłośnie osunął się na ziemię, po czym cicho oddał ducha. Do ostatniej chwili, jego oczy wyrażały niedowierzanie.
- Plansza jest gotowa, pionki zostały poruszone – rzekł brodacz do sześciu akolitów. – Wyznaczcie następnego kozła ofiarnego. Miejcie stałe baczenie na krwiopijców i na ich armię. Wiadomy jest wam Plan. Kto zawiedzie, ten narazi się na gniew Pana, i na karę gorszą, niźli to co spotkała klechę! Ku chwale Tego, Który Zmienia Drogi,
M'yawi Ni'mb'arr Tzeentch!
Akolici milcząco skinęli głowami, po czym pospiesznie rozpierzchli się i zniknęli w ostępach lasu. Mistrz kultystów wyszeptał jedno, ciche słowo, po czym i on – literalnie – rozpłynął się w powietrzu.
Na wzgórku pozostało już jeno tężejące ciało byłego kapłana Morra. Z jego serca nie sączyła się już krew. Oczy miał szeroko otwarte. Jego dusza zmierzała na spotkanie z bogiem, którego zdradził.
* * *